Valley of Fire State czyli wszystko co w Vegas zostaje w Vegas
Ja w Las Vegas zostawiłem tylko trochę spalin. Uwznioślony przez Sequoia Park i Death Valley, postanowiłem nie schodzić do poziomu kiczu Las Vegas. Bałem się, że właśnie tam zobaczę sceny z mojego prywatnego piekła.
Zamiast tego wjechaliśmy do Valley of Fire State w poszukiwaniu fali czyli kolejnego cudu geologicznego – skały układającej się w kolorowe fale.
Żeby zobaczyć oryginalną The Wave (tak jakby ta z Fire State była podrabiana???), trzeba bowiem wygrać wejściówki w loterii.
Kto ma szczęście w miłości, nie ma w losowaniach.
I wszystko jasne, omijam losowanie i lądujemy w Valley of Fire State. Parczek niewielki (jak na warunki amerykańskie), co niestety powoduje, że robi się dość tłoczno. Na szczęście do Fire Wave trzeba przejść ok 2 km, co dla wielu turystów jest prawdziwym ultramaratonem. Dzięki Ci Hermesie (Bogu turystów) za modę na zwiedzanie z pozycji parkingu i odległości maksimum 500m od niego. Dzięki temu, prawdziwi 4 kilometrowi ultrasi, mogą sobie pstryknąć fotkę, jakby byli na Fire Wave zupełnie sami. Bez zaburzającego estetykę fali, pstrykacza konkurenta.
Po co zdjęcia?
To chyba jedyne miejsce, gdzie dobre ujęcie na zdjęciu, może się równać z rzeczywistością. W innych miejscach miałem nieodparte (no dobra odparłem, bo pstrykałem) poczucie straty czasu i bezsensowności robienia zdjęć. Właściwie po co? Żeby zostawić na pamiątkę? W Internecie jest takich samych zdjęć tysiące. Wystarczy włączyć Chrome Comcast i poczekać, aż uruchomi się wygaszacz. Żeby pokazać innym: tu byłem? Nie wystarczy ślad z GPS wrzucony na fejsa?
Żeby zabrać ze sobą moment? Czy nie lepiej starać się wygrawerować go pod powiekami. Albo jeszcze lepiej wypalić. Albo wgrać na zwoju mózgowym read only. Albo nie próbować go zabierać, tylko cieszyć się z niego tu i teraz?
Mimo poczucia bezsensowności cykałem fotki, pewnie, żeby zanadto się nie wyróżniać z tłumu. Mogliby mnie wziąć za jakiegoś tajniaka, czy agenta. W takim miejscu nie focić? Coś z nim musi być nie tak. Już samo to, że odmawiałem propozycjom „Would you like me to take you a photo?” było podejrzane albo wręcz niegrzeczne.
Perełki w koronie czyli Zion Park i Bryce Canyon
Nasza podróż po Parkach miała się odbywać zgodnie z zaleceniami Hitchkocka. Na początku trzęsienie ziemi, a później coraz bardziej wartka akcja. Po Sequoia Park i Death Valley kolejnymi punktami miały być podobno najładniejsze parki – Zion i Bryce CAnyon Park. Często „zaliczane” przez turystów jako jeden punkt programu, bo „małe i blisko”.
Zastanawiałem się, dlaczego ludzie nie jeżdżą do Tatrzańskiego Parku Narodowego na pół dnia, a do Zion Park tak. Przecież Zion Park jest prawie 3 razy większy (533km2), a Bryce Park niewiele mniejszy (145 do 211 km2). To tak jakby objechać w jeden dzień Tatry i Pieniny. Co można zrobić? Wejść na Giewont i na Trzy Korony? No niby logistycznie się da ale czy to oznacza, że poczuliśmy klimat Tatr i Pienin?
Zion, (po polsku Syjonem) została określona dolina wyryta przez rzekę, która robi niewiarygodne zakole – coś jak przełom Dunajca. Skały które wznoszą się wokół tej doliny prawie pionowo mają po kilkaset metrów wysokości. To tak jakby jakiś gigant wbił siekierę w Ziemię i ją zabrał, zostawiając dziurę w kształcie klina.
Po środku doliny stoi sobie kawałek skały, która wydaje się być tak niedostępna, że jakiś romantyczny geograf albo inny ważny człowiek, nazwał ja Angels Landing. Że niby tylko Anioły są w stanie wylądować w tym miejscu.
Takie bajanie, podgrzane mitami, że to najtrudniejszy szlak górski w Stanach, równa się dziki tłum turystów pragnących przeżyć horror tego szlaku. I faktycznie jest to horror. Chyba można porównać go tylko do włażenia, przepraszam stania w kolejce na Giewont. Tutaj jest tylko o tyle gorzej, że rzeczywiście co roku ktoś ginie. Zazwyczaj próbując sobie zrobić mrożące krew w żyłach selfie.
Tymczasem szlak jest nudny (większość prowadzi zakosami po nieciekawym zboczu), jedynie końcówka wymaga „wspinania” się na skały. Biorąc pod uwagę zwyczajowy tłok, oznacza, że stoimy i czekamy, aż ktoś trzęsącymi łydkami w końcu ześlizgnie się na dół lub płacząc ze strachu, wdrapie się na kolejny kamień. Na koniec stajemy na niewielkim szczycie z którego widok jest rzeczywiście imponujący ale głównie ze względu na kilkuset metrowe przepaści z każdej strony.
Dużo ciekawszy jest szlak – do Observation Point (przystanek autobusu parkowego – Weeping Rock). Po pierwsze dłuższy (13km), dzięki czemu tłumy rozciągają się bardziej po terenie. Po drugie ciekawszy, bo mamy i malutki slot canyon i strome różnokolorowe skały i tereny zielone. A na koniec dostajemy się na wyniesienie z którego mamy widok na cały Zion Park, łącznie z lilipucią z tej perspektywy skałą – Angels Landing.
Szkoda mi było Zion Park i siebie w Zion Park. Obok tłoku, swojskość widoków (to chyba najbardziej podobny do europejskich parków które odwiedziłem w Stanach) i zabójcza konkurencja Death Valley, spowodowały, że Zion był chyba jedynym parkiem w którym nie miałem obitej szczęki. Znaczy się, nie opadała mi z wrażenia tak często J
Bryce Canyon Park
Za to po wizycie w Bryce Park, szczękę musiałem zadrutować na stałe. To co tam nawyprawiał ze skałami wiatr do spółki z wodą, trudne jest do opisania, czy sfotografowania. A już całkowicie trudne do zrozumienia jest to dlaczego turyści namawiają, żeby Bryce Canyon zwiedzać przejazdem?!
Park leży na plateau na wysokości ponad 2000 m. Dojeżdżając do nie go, nic nie wskazuje na to, że zaraz będziemy oglądać dziwy natury. Jest płasko i zimno – w końcu ponad 2000 m n.p.m. Wysiadamy z parkowego autobusu. Po Bryce i Zion Park jeździ się tylko autobusami, obowiązuje zakaz jazdy samochodami prywatnymi. Autobusy są ekologiczne, jeżdżą w pętli i nie stoją w korkach.
Idąc z przystanku przez przyjemny lasek, dochodzimy do amfiteatru czyli na skraj kanionu. I tam wpadamy w stupor. Przed nami rozpościera się las … nie, nie krzyży.
Raczej tysięcy skalnych rzeźb o najbardziej zwariowanych kształtach. Kształtach przynoszących najróżniejsze skojarzenia. Od męskich penisów, iglic, okien, do królowej angielskiej – serio – jedna skała tak się nazywa.
Wzdłuż amfiteatru można sobie zrobić spacer i zapewne na tym poprzestają turyści będący przejazdem. Tymczasem to jakby oglądać las przez lornetkę, Dolinę Śmierci na zdjęciach, czy obrazy impresjonistów w albumie.
Trzeba wejść pomiędzy hoodoosy (iglice) i pinakle. Pozwolić się zgubić na ścieżkach, pozadzierać głowę do góry, spacerować wolnym krokiem, jakby zatraciło się w tym labiryncie. Stawać i oglądać się wokół siebie. Dostrzegać jak bardzo natura potrafi być powtarzalna, a parę metrów dalej oryginalna w swych kreacjach. Poczuć inspiracje, żeby spróbowaćjej dorównać lub nabrać szacunku do jej maestrii. I pogodzić się ze swoimi niedoskonałościami.
Tutaj skały nas nie zawstydzają swoją przestrzennością. Nie prowokują do wdrapywania na szczyt. Nie zachwycają widokami z lotu ptaka czy innego anioła. Tutaj poddają się ciągłemu procesowi kreacji, który możemy podglądać, a właściwie podczuć. Jakbyśmy wylądowali w warsztacie rzeźbiarza, któremu możemy patrzeć na rzeźbę i boimy się odezwać, żeby nie przerwać mu procesu kreacji. Jakbyśmy przyglądali się wyczarowywaniu z bezkształtu, kształtów, które za 100 czy 200 lat będą wyglądały inaczej – podobno erozja przebiega w tempie ok 1m na 100 lat.
Część bowiem z rzeźb Bryce Canyon rozpadnie się, załamie pod swoim ciężarem. W części ścian powstaną okna, a z okien przekształcą się w iglice, maczugi, pinacle.
Bo Bryce Canyon żyje. Mimo, że składa się ze skał.
Page
Po zachwytach Bryce Canyon przejechaliśmy do Page. Tam zaplanowaliśmy dzień luzowania. Nigdzie się nie spieszymy, nie mamy żadnych must-see, ot tak szwendamy się niezobowiązująco po okolicznych atrakcjach np. Horseshoe bend czyli zawijas rzeki Kolorado.
Znany z wygaszaczy jest interesujący głównie ze względów socjologicznych. Można usiąść z boku i obserwować, jak zachowują się turyści z różnych zakątków świata. Wycieczka Chińczyków próbująca akrobatycznych pozycji do zdjęć, Francuzi próbujący znaleźć wolną przestrzeń, starsza para stojąca nad krawędzią i wpatrująca się w rzekę, jakby mieli za chwilę rozwinąć skrzydła i odlecieć. Świat w pigułce.
Kolejną atrakcję czyli Kaniony Antylopy – najsłynniejszy slot canyon w USA (na świecie?), który został rozreklamowany jednym zdjęciem (ale jakim!) odpuszczamy. Czytając o wejściach grupowych, robieniu zdjęć na sygnał, i tłoku w „małym pomieszczeniu” zwizualizowałem sobie piekło. Nie mój klimat na tę „wyprawę”. Nasyciłem się już „bliskością” osobników ludzkich w miastach Azji. Gwarem, ruchem, rozgardiaszem. Teraz oddychałem przestrzenią, bliskością żony, majestatycznością skał, ciszą ziemi.
W Page dołożyłem powolność poruszania się, dostosowując się do jedynego w ciągu 2 tygodni pochmurnego i lekko deszczowego dnia.
Miejscowe jezioro odwzajemniło się nam zachodem słońca, który wyglądał … aż nierealistycznie. Gdyby ktoś go namalował to dostałby recenzje „kicz. Nic nie ma wspólnego z rzeczywistością. Nie ma takich zachodów słońca”
Po Page zaczęliśmy powrót. Pozostał jeszcze do odwiedzenia Grand Canyon i malutki Joshua Park pod Los Angeles.
Wielki Kanion
O Grand Canyon słyszeli pewnie (prawie) wszyscy. Jego ogrom trudny jest do ogarnięcia. Ma przecież wielkość połowy Mazur, a mówi się o nim jakby był wąwozem lessowym w Kazimierzu.
Dla większości turystów jest taką punktową atrakcją. Wystarczy podjechać samochodem do South Rim czyli południową część i stanąć nad krawędzią albo przejść się wzdłuż tej krawędzi parę kilometrów. Obowiązkowo cykając fotki, najlepiej nad samą krawędzią. To ciekawe, że ci sami ludzie ryzykujący życie stając na niepewnym głazie, uważają np. zejście do kanionu za skrajnie ryzykowne. Tak bardzo słabo szacujemy ryzyko w życiu?
Bo przecież ostrzeżenia o tym, żeby nie przekraczać barierek są tak samo przekonywujące jak te ostrzegające przed gorącem i trudami trekkingu w dół Kanionu.
A jednak, ilość selfie-ryzykantów przekracza kilkukrotnie trekkerów.
Tymczasem zejście do Kanionu w październiku przypomina zwykła wycieczkę w góry. No może z tą różnicą, że tutaj zaczyna się od zejścia, a później trzeba się wdrapać na szczyt. Zupełnie jak w maratonie. Zaczynamy pełni sił, energii, tryskającej uszami adrenaliny. Mamy ochotę frunąć na skrzydłach poczucia nadprzyrodzonej mocy. Dalej, szybciej. Maraton/Kanion patrzy na to z pobłażliwością. Mrucząc cicho – zobaczymy, pogadamy na 30 km/za kilka godzin.
W pewnym momencie stajemy oko w oko ze … stadem mułów dźwigających na grzbietach juki w których pewnie są śmieci ze schroniska na dole. Na pierwszym jedzie kowboj. Uruchamiają się klisze -zupełnie jak 100 lat temu. Jakbyśmy byli zdobywcami Dzikiego Zachodu.
Z tą małą różnicą, że teraz, żeby zanocować w schronisku w dole Kanionu, trzeba zarezerwować miejsce pół roku przed planowaną wizytą. Jak w eksluzywnym hotelu J
Mając w głowie ostrzeżenia „Wycieczka w dół Kanionu nie jest na jeden dzień!”, dochodzę do miejsca z którego widać rzekę Kolorado. Ma kolor mułu ale podobno to tylko kwestia nocnej burzy albo spuszczonej wody na zaporze. Podobno miewa też przepiękny błękitny kolor.
Mimo tego, że z wyglądu przypomina ściek, wpatruję się w nią zahipnotyzowany. Wiem, że Wielki Kanion to nie tylko jej zasługa ale mimo to traktuje ją jak kreatorkę. Dzień wcześniej widziałem jej Podkowę (HorseShoe bend), jak płynie pod mostem Navajo zawieszonym 100m nad jej powierzchnią.
Tutaj jest celem zejścia do Kanionu.
Jej widok przynosi spełnienie, symboliczny orgazm. I uspokaja przed drugą, trudniejszą częścią wędrówki. W jej szumie słyszę „jesteś w połowie. Druga część jest trudniejsza. Będziesz zmęczony. Zniechęcony. Zabraknie Ci motywacji. Ale idź. Odpocznij i napieraj”.
Właściwie to nic nie mówi. Ona zwyczajnie płynie. Tak jak płynęła przez miliony lat. To ja potrzebuję od niej siły, żeby przestać się miotać. Zwyczajnie zacząć drugą połowę drogi.
Magii dopełnia jeleń, który pojawia się znikąd tuż za moimi plecami na pobliskiej skale. Żeby go zobaczyć, trzeba mrużyć oczy, jest jakby otoczony aureolą.
Zaczynam podejrzewać omamy, tak bardzo filmowa jest ta scena ale turystki obok musiały palić to samo co ja, bo natychmiast łapią za aparatki i pstrykają oszalałe.
Jeleń podnosi głowę i spogląda mi prosto w oczy. Zdaje się mówić…
Dobra, tak serio to odwraca znudzony głowę, a ja wyobrażam sobie jego myśli.
„Znowu jakiś nawiedzony turysta. Wydaje mu się, że sfrunąłem z niebios i przynoszę mu przesłanie. A ja tu zwyczajnie skubię trawę. Gdyby nie był tak zajęty sobą to zauważyłby mnie dawno. Tak jak ja jego”
Powrotne 1000 m w pionie na odcinku 7,5 km czyści moją głowę z wszelkich wizji. Jestem cudownie sponiewierany. Chciałbym tak kiedyś skończyć życie.
Widmo Route 66
Na zakończenie jedziemy fragmentami drogi 66. Dziękuję Hermesowi i Chrisowi, który przestrzegał mnie przed romantyczną podróżą z Chicago do Los Angeles tą drogą, a właściwie jej widmem. Bo ta droga istnieje już tylko na filmach. Nie ma jej na zwykłych drogowych mapach. Jest tylko jako atrakcja turystyczna.
Przejeżdżamy przez jej „najciekawsze” fragmenty. Jeśli to są najciekawsze to wyobrażam sobie jak nudno musi być wcześniej. To chyba jedyne rozczarowanie w trakcie tej podróży. Route 66 wystarczy zwiedzić oglądając filmy jej poświęcone lub słuchając kawałka Get you kicks to Route 66.
Nie znaczy, że samochodziarze, nie mają co robić w USA. Zaryzykowałbym odwrotne twierdzenie. Jeśli ktoś nie lubi jeździć samochodem to niech się nie wybiera do Stanów. A w szczególności na Zachodnie Wybrzeże. Nawet Ci co lubią godziny za kółkiem powinni zaopatrzyć się w dobry zestaw muzyki i audiobooków. Kierowcy naprawdę nie mają tu za dużo roboty. Automatyczna skrzynia, tempomat i drogi proste po horyzont. Co najwyżej mogą się rozglądać za takimi cudami jak ta pozostałość po stacji, która stała się instalacją artystyczną. W środku niczego. W środku pustyni.
To „trzepanie” mil i pustynno – górzysty krajobraz daje szanse na obcowanie ze sobą. W szczególności gdy Wasz współpasażer śpi. Można przemyśleć życie kilka razy. O ile nie wzbudza to niepokoju. Nie powoduje nerwowego kręcenia się na fotelu, przeskakiwaniu pomiędzy stacjami radiowymi w poszukiwaniu, a właściwie w ucieczce przed samym sobą. Na co dzień, dużo łatwiej uciec. W internet, smartfon, logistykę codzienności. Jak uciec przed sobą w zamkniętej puszce samochodu, kiedy obejrzeliśmy już każdy piksel krajobrazu, a współużytkownicy drogi pojawiają się raz na kilkadziesiąt minut?
Uważajcie zatem. Jeżdżąc po Stanach możecie zostać złapani. Przez samego siebie. Skonfrontowani z samym sobą. Wasz wróg/przyjaciel* (niepotrzebne skreślić), przepyta Was dokładnie. Domagając się konkretnych odpowiedzi.
Joshua Tree
Z Joshua Tree zapamiętuję dwa obrazy. Kaktusy udające drzewa i skrzynki pocztowe na skrzyżowaniach pośrodku pustyni.
Kaktusy przypominają mi ludzi udających kogoś innego. Są w tym doskonalsi niż oryginał. A czasem nawet „ładniejsi”. Że nie są sobą? A skąd wiadomo, co jest naprawdę moje, a co zapożyczone, przyswojone, nauczone? Jestem białą kartą w dniu urodzin albo nawet wcześniej. W momencie poczęcia. Później non stop, ktoś mi coś wdrukowuje. Zaczynając od matki słuchającej w ciąży muzyki klasycznej – to lajtowy przykład.
I nawet jeśli przyjmę postawę buntownika, który nie daje sobie nic wdrukować to to też jest kopia. Która tożsamość jest naprawdę tylko moja?
Skrzynki pocztowe wyrastające nagle w środku pustyni. Jak ludzie, którzy żyją tu oddaleni od siebie ale jakby ich coś przyciągało do siebie. Jakby tymi skrzynkami chcieli pokazać przejeżdżającym „Jesteśmy w kupie. W kupie siła i takie tam”. Ciekawe, czy jak ktoś się stąd wyprowadza to zabiera ze sobą skrzynkę? Czy zostaje taka opuszczona. Wypełniona tylko reklamami i wyciągami z zapomnianych kont.
Zakończenie
Na zakończenie przepraszam tych, którzy liczyli na relację w „moim stylu” – kpiąco, autoironicznym.
Czasem trzeba zmienić rytm. Czasem trzeba posmęcić i pofilozofować. Parki Narodowe oprócz zachwytu wprowadziły mnie w taki nastrój. A może to nie parki?
Na deser kilka „praktycznych” spostrzeżeń.
Żarcie
Lubisz hamburgery i wołowinę? Jeżdżąc pomiędzy parkami poczujesz się jak w raju. Pamiętaj, że możesz być z tego raju przepędzony do czyśćca, jak przyjdzie spłacić kartę kredytową.
Ceny żarcia (w Stanach ciężko znaleźć jedzenie) są kosmiczne. Szczególnie jak się człowiek przyzwyczaił do cen azjatyckich. UWAGA! Do cen podanych w menu, doliczacie (jakby były za małe) podatek stanowy oraz napiwek. Przynajmniej 15%. Niższy jest traktowany jako jałmużna.
Gdyby wydawało Wam się, że trafiliście okazję i macie śniadanie w hotelu/motelu to sprawdźcie jakie to śniadanie. W 90% będzie to cóż za niespodzianka … amerykańskie śniadanie. To taka wersja kontynentalnego. W USA to będzie:
– tost wielkości Alaski (największy stan w USA),
– gofry o smaku pieczonego Cekolu 17 (to zaprawa murarska),
– dżem słodkości 120% cukru w cukrze,
– owsianka z torebki, a właściwie cukier z dodatkiem owsianki,
– napój kawopodobny.
Warzywa i owoce są zakazane.
Za ok 10 USD (z podatkiem i napiwkiem) zjecie śniadanie bardziej amerykańskie czyli do powyższej listy dodajcie harsh brown (posiekane gotowano-pieczone ziemniaki), jajko, prawie zwęglony bekon, a właściwie cukier o smaku bekonu.
Ratunkiem są supermarkety. Można tam kupić prawie wszystko. Tylko nie planujcie, że spędzicie tam 10-15 minut. Lepiej zabrać ze sobą termos, kanapki i poręczny stołeczek. Wyprawa między półkami zajmie Wam parę godzin.
Aha. Nie dam złego słowa powiedzieć na sok pomarańczowy. Niezależnie jak obskurny motel to był, podawali prawdziwy sok pomarańczowy.
I na knajpy chińskie. Open bar czyli żresz ile wlezie za 12 dolarów (bez napiwków) to prawdziwe rarytasy. Tym bardziej, że rozmaitości jedzenia zaskakująco duże.
Jak te bary egzystują, patrząc na rozmiary średniego amerykańskiego żołądka? Albo to jedzenie z przemytu z Azji (super tanie), albo Amerykanie nie przychodzą tam jeść.
Steki w większości miejsc też były dobre, choć różnica pomiędzy medium w jednym miejscu, a drugim potrafi być amerykańska (czytaj huge).
Zwierzęta
Tylu dzikich zwierząt na wyciągnięcie ręki lub aparatu nie widziałem w całym moim 45 letnim życiu, co w ciągu 2 tygodni w USA. Wprawdzie fiordy nie jadły mi z ręki, ale już wiewiórki z ADHD czyli Chip and Dale … prawie tak.
Prawie, bo jak chciałem je nakarmić z ręki zobaczyłem znak ze zdjęciem. Zdjęcie mogło spokojnie konkurować o palmę okrucieństwa z migawkami z wiadomości lub z opakowaniami papierosów. Rana cięta miała pochodzić od tych miłych stworzonek, także ten tego, cofnąłem rękę.
Obok wszędobylskich wiewiórek z ADHD (oficjalna nazwa Pręgowiec amerykański), stałymi bywalcami szos są jelenie. Przechadzają się czasem środkiem, czasem poboczem. W zależności od tego jaki mają dziś humor. Niby nic nadzwyczajnego, bo w Lesie Kabackim też widuję ale tu ich były całe legiony. Znaczy się w każdym parku widziałem przynajmniej kilka.
Nie pokazały mi się misie zwane swojsko Baribalami. Choć ilość ostrzeżeń, opowieści innych turystów oraz nerwowe rozglądanie się przy wyjmowaniu żarcia, wskazują, że miałem wyjątkowego pecha, że ich nie spotkałem. A może ogarniała mnie ślepota albo moje liofy roznosiły zapachy odstraszające?
Do tego należałoby dodać kruki wielkości sępów. A może to były czarne sępy? Siadając na wyschłych gałęziach w Grand Canyon wyglądały jakby były pracownikami Parku. Albo statystami mającymi przestrzegać turystów przed śmiercionośną przyrodą.
Widziałem jeszcze sówkę w środku dnia pomiędzy badlands, źmijopodobne stworzenie wijące się po drodze w Wielkim Kanionie. Oba robiły wrażenie.
Kondory nie zaszczyciły mnie swoim widokiem.
Wszystkie zwierzęta, których rasy przeinaczyłem, bardzo przepraszam.
Część druga – Sequoia Park i Death Valley
Część pierwsza – Parki Narodowe USA – marzenie
Marzy mi się zobaczyć wszystkie Parki Narodowe! Zaczynam od Polski 🙂
A co będzie po Polsce Alex? Bo nie zajmie Ci to chyba aż tak dużo czasu:)
Dobry pomysł 🙂
Ja trochę już PL zjeździłem, dlatego rzuciło mną, aż za Ocean.
Jak coś znajdziesz zajmującego daj znać 🙂
Fajna wycieczka….
Ucieczka przed samym sobą….czy ktoś nie zna tego uczucia? Wątpię 🙂 Kiedy jakiś nowy wpis?
ysf4sn