Dlaczego na 40 urodziny ludzie*:
- robią szalone rzeczy,
- popadają w melancholię,
- próbują oszukiwać czas?
(* niepotrzebne skreślić)
Czy romantyczny weekend w Paryżu czy w Sochaczewie w 41 lub 42 urodziny, smakuje gorzej?
Magia liczb czy tylko szukanie pretekstu?
Dlaczego więc nie wybrać sobie losowego dnia który będziemy wyjątkowo celebrować?
Szukając takiego losowego dnia, który spełniałby jednak magię liczb, postanowiłem spełnić swoje marzenie w dniu w którym skończę 42 lata i 195 dni. Biegaczom nie muszę tłumaczyć magii tego dnia, pozostałym podpowiem, że 42.195 to liczba metrów w maratonie. Tym prawdziwym maratonie, nie na 10 km, nie 3-dniowym w kinie, nie maratonie w jedzeniu parówek.
O jakie marzenie chodziło?
Nietrudno zgadnąć – przebiegnięcie biegu, który jest kultowy, trudny do osiągnięcia, który wywoła emocje. Jak wybrać taki maraton? U mnie było to proste. W dniu 42,195 urodzin rozgrywany był najstarszy maraton na świecie – Boston Marathon.
Konsumowanie marzenia jest tym przyjemniejsze, im trudniej jest go osiągnąć. Startu w Maratonie w Bostonie nie można kupić (przynajmniej oficjalnie) – trzeba go wybiegać czyli osiągnąć odpowiedni czas na innym, uznawanym przez organizatora Boston Marathon … maratonie. A dopiero później wykazać się elastyczną kartą kredytową o odpowiednim limicie J
Łodzią do Bostonu
O moich perypetiach związanych z uzyskiwaniem minimów czasowych, napisano i powiedziano wiele. A dokładnie jeden tekst „Łodzią do Bostonu”. W telegraficznym skrócie wyglądało to tak:
- Chcę wystartować w Bostonie w 2016 roku w 42,195 urodziny
- W 2015 roku ostro trenuję, żeby wcześniej przebiec Maraton w czasie 3:10
- Ostro – znaczy czasem za dużo lub niezgodnie z własnym organizmem.
- Organizm pokazuje „środkowy palec”, a dokładnie nadłamuje kość piszczelową w trakcie Maratonu w Łodzi w 2015 roku.
- Dramat eliminacji nie kończy się holyłódzkim hepi endem. Maraton w Łodzi w 2015 roku przebiegam za wolno – na Boston nie załapuję się, brakuje mi 1 minuty i 15 sekund.
W ten sposób 42,195 urodziny obchodzę w Warszawie w pracy, obolały po … kolejnym maratonie w Łodzi 🙂 A wszystko po to, żeby w Bostonie pobiec w 43, 195 urodziny. Przecież to też piękna data.
A tak bardziej serio, nie lubię niezałatwionych spraw. Ponawiam Maraton w Łodzi w 2016 roku raz jeszcze. Tym razem bez złamania zmęczeniowego i zapewne dzięki temu z lepszym rezultatem. We wrześniu 2016 dostaję upragnionego maila:
Confirmation of Acceptance z Boston Atlethic Association czyli jedziemy do Bostonu!
Waga startowa
O tym jak duża jest waga startu można wyczytać w moim przypadku z natężenia kontuzji lub hipochondrii przedstartowej. Nie może być inaczej przed Bostonem. Skoro najważniejszy start w sezonie to i kontuzja nie może być byle jaka. Rozcięgno podeszwowe + przeciążone Achillesy.
Mina lekarza po usłyszeniu mojego pytania „a jakie jest prawdopodobieństwo, że nie dobiegnę do mety” pokazuje, że całkiem niemałe. Zaczynam układać sobie scenariusze zwiedzania Bostonu i Nowego Jorku na rowerze, o kulach lub przez okno wieżowca. Problem tylko w tym, że mam wynajęte mieszkanie na parterze w Queens – bez widoków na Manhattan.
Fizykoterapeuta wlewa w moje serce trochę więcej otuchy – „no to rozcięgno to powinno wytrzymać ale te Achillesy” i na dowód słów zaczyna się tak nad nimi znęcać, że mam wrażenie, że chce żebym sobie oczy przemył własnymi łzami. Na szczęście pozwala mi biegać – byle nie więcej niż 10 km i nie więcej niż 3 razy w tygodniu. Dobre i to.
W ten sposób żegnam się z życiówką z Bostonu – synonimem pełnej szczęśliwości. Pozostaje delektować się trasą, atmosferą, kibicami. I chłonąć całym sobą święto biegania.
Logistyka
Żeby czymś zająć myśli w ostatnich 2 tygodniach robię przygotowania logistyczne. Jak dostać się z Nowego Jorku do Bostonu, co zabrać ze sobą, jakie ubrania przygotować do miasteczka biegowego, jakie żarcie mieć na rano, czy w niedzielę świąteczną działają jakieś sklepy w Bostonie. Liczba niewiadomych rośnie, jak wieżowce na Manhattanie. Na przykład przejazd z Nowego Jorku do Bostonu. W Bostonie muszę być do godz. 18 w niedzielę, żeby odebrać pakiet startowy. Przejazd autobusem z Wielkiego Jabłka to podobno tylko 4,5 h, nic stresującego. Dopóki nie wejdzie się na portal z opiniami o firmach autobusowych w USA. Kilka tysięcy opinii, morze hejtu i historie, które powodują bicie serca w tempie trzeciego zakresu.
„Czekałem na autobus 1,5h. Nikt nic nie wiedział. Kiedy wreszcie przyjechał i wsiedliśmy to po godzinie jazdy, kierowca zjechał na pobocze i powiedział, że skończył mu się czas i on musi teraz odpoczywać. I że przyjedzie jakiś zastępczy kierowca. Po dwóch godzinach czekania wreszcie ktoś się zjawia i wlecze się kolejne 4h.”
„Droga z Nowego Jorku do Bostonu to było piekło. Najpierw, jakiś szalony korek na autostradzie. Później kierowca chcąc wyminąć kolejny korek wjeżdża w jakąś boczną dróżkę. Gdy w końcu ta droga mu się kończy, próbuje zawrócić i grzęźnie w przybrzeżnym rowie. Wszyscy musimy wysiąść, próbujemy wypchnąć autobus ale to się nie udaje. Jesteśmy in the middle of …. i nie wiadomo jak dotrzeć do Bostonu”.
Kilka takich historyjek natychmiast staje się kanwą tragikomedii „Jak nie pobiegłem Maratonu w Bostonie, bo nie dojechałem na czas do Bostonu”. Spanikowany kupuję bilety na autobus z Nowego Jorku o 8 rano – przez 10 godzin zdążą chyba wyciągnąć autobus z rowu i doholować pod expo na którym odbiera się pakiety?
But Kościuszki
Real przerasta wirtualne histerie. Podróż mija w błogim półśnie, z nadzwyczaj przyjemnymi majakami.
Po wyjściu z autokaru okazuje się, że w Bostonie jest środek lata! Gdy przechodzimy przez park Boston Common widać setki piknikujących na trawce i szukających cienia. Wśród nich zwracają uwagę szczególnie wycieniowani. Wystarczy na nich spojrzeć i od razu widać, że niejedną parę butów zdarli, niejeden żel połknęli na niejednej trasie maratońskiej. Mijająca nas kobieta, jest tak wyszczuplona, a jednocześnie tak sprężysta w kroku, że mój wzrok przykleja się do niej i za nic nie chce się oderwać. Kwintesencja biegowego piękna. W trakcie zbierania szczęki z parkowej ścieżki (sama tam spadła, nikt jej nie pomagał), dociera do mnie, że tutaj nie ma przypadkowych truchtaczy, tu się gromadzi elita. No właśnie, to „co ty tutaj robisz” – szepcze mi do ucha mój osobisty krytyk.
Powtarzany refren Elektrycznych Gitar, nagle cichnie, bo przede mną wyrasta człowiek z … granitu, konkretnie mój rodak – Tadeusz. Kościuszko stoi z dumnie wypiętą piersią w lekkim rozkroku, jakby za chwilę miał zamiar ruszyć do biegu. Natychmiast wpadam na pomysł nowej świeckiej tradycji – każdy kto przed Maratonem w Bostonie posmyra Kościuszkę po bucie, będzie miał „dzień konia”, „niewyobrażalny power”, „determinacje i odwagę Tadeusza bijącego Moskala”. Jednym słowem fart będzie z nim.
Dla pewności smyram zarówno prawy, jak i lewy but słynnego polsko-amerykańskiego hero i podbudowany ruszam główną ulicą maratonu – Boylston Street.
Welcome to Boston Marathon
Tutaj nie ma wątpliwości, kto w ten weekend rządzi w mieście. Tłumy biegaczy w żółtych koszulkach (śliczne) albo w niebieskich bluzach (ujdą w tłoku) Boston Maratonu, płyną chodnikami i ulicą Boylston. Zamknięta dla ruchu kołowego, staje się deptakiem z atrakcjami.
Czuję się jak dziecko w wesołym miasteczku. Fotka na mecie (pierwszy raz z uśmiechem i wypoczętą twarzą), fotka przy trybunie głównej, na ścianie chwały. Wokoło „tacy sami wariaci” różnych ras i kolorów. Każdy roześmiany, choć te uśmiechy, jakby lekko nerwowe, przeczuwające, że jutrzejsza radość będzie podszyta bólem, zmęczeniem, a może i zniechęceniem. Że jutro droga do Boylston będzie dłuższa niż te parę tysięcy kilometrów, które niektórzy z nas przebyli. Że tuż przed metą będziemy fruuuunąć na skrzydłach euforii ale trochę wcześniej zostaniemy sponiewierani jak szeregowcy przez swojego kaprala, przeciągnięci przez bagno zwątpienia, jak osioł przez Shreka.
Z tych coraz bardziej optymistycznych wizji, wybudza mnie … tłumek przed Expo. Kontrola toreb, siatek i innych belongings powoduje, że nasza trójka z 2 walizkami ląduje gdzieś na końcu kolejki. Decydujemy wtedy o podjęciu zajęć w podgrupach – rodzina z walizkami idzie poszukać paśnika, ja idę odebrać pakiet i przeskanować Expo. Targi próżności przed maratonem zazwyczaj szybko mnie męczą ale w Bostonie nawet gulasz z kaczą gryczaną i rozklapciałym ogórkiem kwaszonym (bleee) wydałby mi się … interesujący. Wystarczy gdyby ktoś powiedział, że to tradycyjne jedzenie bostońskich maratończyków.
Łażę więc z rozdziawioną paszczą, przebrany w obowiązkową żółtą koszulkę – mówiłem już, że śliczną? – i podziwiam. A to magnesy, którymi można przypiąć numer startowy, nie dziurawiąc koszulki, a to najnowszą kolekcję ciuchów biegowych firmy takiej i owakiej, a to specjalne, kosmicznie wyglądające samomasujące spodnie dla biegacza, a to tejpy o wzorach flagi amerykańskiej, a to mini sala kinowa z wyświetlaną trasą maratonu i komentarzami ekspertów, co należy zrobić na którym kilometrze.
Dobra, wystarczy.
Po godzinie ochów i achów odzywa się instynkt biegacza. Co powinien robić maratończyk, dzień przed startem? Jeść i odpoczywać.
A co ja robię? Męczę się i głodzę. Trzeba to szybko naprawić. „No problem”, jak mawiają Amerykanie. Jest przecież pasta party. Niestety poza budynkiem expo ale dzięki temu jest szansa rzucić okiem na inne części Bostonu.
Tu nie ma debiutantów
Wysiadając na stacji metra, nie mam wielkiego problemu z odnalezieniem pasta party. Wystarczy iść za tłumem biegaczy J Rozglądam się za Polakami z którymi umówiliśmy się na makaronowej imprezie i wtedy zauważam, że na bilecie mam wyznaczoną godzinę! Każdy z uczestników maratonu jest zapraszany na konkretną godzinę, pewnie, żeby uniknąć tłoku przy paśniku. Tłoku, rzeczywiście nie ma bo… do wejścia prowadzi kilkuset metrowa kolejka. Okazuje się, że przed wejściem każdy jest sprawdzany (safety first) oraz musi się wylegitymować dowodem, żeby dostać „liquer” czyli piwo z bostońskiego browaru Samuel Adams –sponsora imprezy. Nieważne czy jest 18 latkiem (młodsi nie mogą przecież biec w maratonie), czy ojcem osiemnastolatka, czy może dziadkiem.
Stojąc w kolejce po kupkę rozgotowanego makaronu, przyglądam się współstaczom. Mam dziwne wrażenie, jakbym odmłodniał i poczuł się bardziej męski. Czy to smyranie buta Kościuszki przyczyniło się do tego cudu? A może któryś ze specyfików, który spróbowałem na expo? Tę filozoficzną zagadkę rozwiązuje informacja z runbooka czyli książeczki biegowej: w Maratonie w Bostonie kobiety stanowią blisko 50% uczestników. W dodatku kategorie wiekowe są mniej więcej po równo obdzielone w miejsca. W ten sposób typowy boston maratończyk ma ok 50 lat i jest mężczyzną lub kobietą – całkiem inaczej niż w większości maratonów na świecie. Dzięki temu pomimo tego, że prześlizgnąłem się o 45 sekundowy włos pod poprzeczką limitu czasowego dla mojej grupy wiekowej- nie będę zamykał peletonu. Wręcz przeciwnie, mój czas kwalifikuje mnie do pierwszej z ośmiu fal startujących. Można powiedzieć, że prawie elita?!
W Boston Maratonie nie ma także praktycznie debiutantów maratonowych. Żeby się dostać do tego biegu trzeba przecież wybiegać odpowiedni czas na innej imprezie. Mamy więc samych wyjadaczy, stare wygi. Miło podbudować sobie ego J
Zanim zaczniemy
Wieczór i noc przedmaratońska mija standardowo. Dopieszczanie dobytku, zamartwianie się, co na siebie włożyć, planowanie co zjeść (ile bułek z dżemem, popite iloma herbatami?), o której się obudzić (żeby maksymalnie długo spać, chociaż i tak sen jest nerwowy i jakby na jawie).
Przed Bostonem doszedł jeszcze jeden punkt do logistycznej łamigłówki. Co zabrać ze sobą do miasteczka biegowego w którym trzeba spędzić 3 godziny przed startem. Dla mnie to całkowita nowość. Moja leniwa natura i chęć wykorzystania każdej minuty czasoprzestrzeni, powodowała, że dotychczas pojawiałem się na starcie maratonu maksymalnie na 30 minut przed wybiegiem. Tylko po to, żeby lekko potruchtać i ustawić się w odpowiedniej grupce. Nawet przedstartowe siku załatwiałem w domu lub innym miejscu stałego pobytu.
Tym razem miało być inaczej.
Orgi traktują nas jak szkolną wycieczkę. Każdemu wyznaczają godzinę odjazdu kultowego żółtego school busa, nie pozwalają też zabierać za dużo dobytku na pokład. Tylko mała przezroczysta torebka na kanapkę i małą wodę.
Resztę trzeba założyć na siebie. Zupełnie jak w tanich liniach lotniczych J
Dojazd na start
Pobudka 4:30, pierwsze śniadanko, pierwsze metro do centrum (sprawdzam dwa razy, czy jadę w dobrym kierunku) i odjazd jednym z pierwszych school busów. Na stacji metra przy Boylston dopada mnie polskie „cześć” i już wiem, że nie będę się nudził w drodze i w miasteczku biegowym. Zyskuję kolejny dowód na to, że Ziemia jest malutką globalną wioską, gdy okazuje się, że wypowiadający te „cześć” Szczepan jest … moim sąsiadem. Na co dzień biegamy po Lesie Kabackim ale poznajemy się dopiero w schoolbusie jadącym na start Maratonu w Bostonie.
Większym zbiegiem okoliczności może być tylko sąsiad, który nosi to samo nazwisko. Tego poznaję w miasteczku biegowym przed startem. W dodatku jest młodszy i szybszy ode mnie czyli marzenia o tym, że wygram klasyfikację rodową diabli biorą.
Podróż schoolbusem mija w atmosferze opowieści o przebiegniętych maratonach (o czym innym mogliby gadać maratończycy?). Szukanie inspiracji w wyczynach innych to jeden z moich ulubionych sportów. Zobaczyć w oczach opowiadającego iskierki, gdy wspomina bieg „gdzieś tam” – bezcenne. I zaraźliwe.
Ktoś zapyta, „a nie warto skupić się na tym co tu i teraz”, zamiast rozpamiętywać przeszłe starty lub planować nowe. Warto. Myślę, że każdy z siedzących w autobusie to robi. Tylko każdy w inny sposób. Dziewczyna z lewej strony skupia się np. pięknie pochrapując. Gość z przodu podśpiewuje pod nosem, jakby właśnie brał prysznic. Ten za nami, nerwowo skubie torebkę z jedzeniem, a jego sąsiad zaczyna opróżniać swoją, natychmiast jak tylko odzywa się ustawiony alarm. Rytuały, rytuały…
Rytuały przedstartowe w pełni
Podobnie jest w miasteczku biegowym. Teren otoczony siatką – dbają o nasze bezpieczeństwo, czy odgradzają szaleńców od innych? Czego tu jednak nie ma?! Jedzenie? Proszę bardzo bułeczki, banany, precle i inne postaci węglowodanów. Picie? Jest kawa, a nawet co za niespodzianka – ciepła herbata. Znawcy Ameryki wiedzą, że znaleźć gorącą herbatę w Nowy Jorku można tylko w … Chinatown.
Jest także trawka (oczywiście do leżenia), toi toie i … krzyczący speaker. Ma chłop power, przez 3 godziny, krzyczy, zagrzewa do boju, informuje, dowcipkuje, puszcza muzykę. Trochę przygłośno, jakby chciał zagłuszyć w nas przedstartowe lęki. A przecież część z nas chętnie by jeszcze przycięła komarka. Tym bardziej, że słoneczko miło operuje języczkami, rozleniwiając nas coraz bardziej. Robi się piknikowo. Czyli mało biegowo. Słońce i coraz wyższa temperatura, uświadamia, że dziś troszkę umrzemy, jak mawiał podobno Zatopek przed każdym maratonem. I dzisiejsze umieranie może przypominać smażenie się na rozgrzanym asfalcie.
Póki co jest miło. Nie mamy ze Szczepanem wprawdzie karimaty (błąd – była dozwolona wśród rzeczy, które można zabrać) ale radzimy sobie wybłagując od jednego z porządkowych, jakieś stare pudełko tekturowe. Dzięki temu nie siedzimy na zaroszonej trawie czyli nie dostaniemy wilka.
Placyk początkowo pusty, zapełnia się coraz bardziej. Zbliża się godzina prawdy. Skupienie coraz większe, sięga zenitu. Czas więc na … toaletę. Wpada na ten pomysł coraz więcej ludzi, dzięki czemu głównym zajęciem staje się – stanie w kolejce do toitoi. Dla mnie czynność nieznana i dlatego jako niedoświadczony w tej dziedzinie popełniam błąd. Źle obliczam czas oczekiwania i nagle … okazuje się, że wzywają mnie na start. A tu wypadałoby jeszcze, odcedzić kartofelki. Nie zdążę! Wściekły na siebie (mając 3 godziny czekania, spóźnię się na start?!), wychodzę z miasteczka ważąc w myślach zawartość pęcherza. Wychodzi mi dość dużo płynów, które przyjąłem. Niby na badaniu USG, pół roku temu, lekarz mówił, że pobiłem rekord donosząc blisko 2 litry ale wtedy poruszałem się mocno zgięty w pół, drobiąc jak gejsza. Stanowczo słaba strategia na pokonywanie maratonu.
Jak się okazuje, nerwowy sik chodził nie tylko po mojej głowie. Jak tylko opuściliśmy miasteczko biegowe, jakieś 20 chłopa natychmiast podbiegło do siatki ogrodzenia, żeby pozbyć się nadmiaru płynów. Obrazek znany ze wszystkich maratonów w jakich biegłem. Pierwsze krzaki po starcie przyciągają. Tym razem zrobiły to pierwsze krzaki po wyjściu za ogrodzenie.
Dojście na start zajmuje nam jakieś 15 minut. Nadal jesteśmy odgrodzeni od publiki i to nie jest zwykła taśma, którą można podnieść i przejść do biegnących. Przekonuje się o tym jedna z biegaczek. Po przeskoczeniu metalowych ogrodzeń, natrafia na ścianę w postaci gliniarza w pełnym rynsztunku. Jego twarz przypomina Terminatora – nie pomagają jej błagania, nie robią wrażenie krzyczący biegacze, którzy chcą ją wciągnąć w falę zmierzających na start. Gdyby nie powaga sytuacji, wyglądaliby dosyć komicznie. Jak niziołek złapany przez orka na próbie ucieczki. Najedzonego orka, bo gdyby był głodny to….
Powagi sytuacji dodają również snajperzy na dachach okolicznych domów. Broń mają niby schowaną ale skanowanie uczestników i kibiców jest na tyle dokładne, że gdyby tylko ktoś rzucił papierek to …
Mimo takich groźnych środków ostrożności, atmosfera jest … przedstartowa. Znów różne formy skupienia. Dreptanie, truchtanie, rozglądanie się, selfikowanie.
Wreszcie hymn. Tuż po zakończeniu God Bless America, rozlega się ogłuszający ryk. Jakby sam Pan Bóg nas dopingował. Tłum pokrywa lekka warstwa szronu, po czym wszyscy zaczynają wiwatować. To tylko przelecieli chłopcy z Air Force, na swych wspaniałych maszynach typu F coś tam. Idealnie w momencie zakończenia hymnu, tuż przed startem. To się nazywa amerykańska organizacja!