Boston Strong czyli co jeszcze można odnaleźć w maratonie cz.2

Naczynajem tłista

Wreszcie zaczynamy biec. Tym razem nie latają nad głowami ubrania, jak zazwyczaj w Bostonie. Jest ciepło, nawet trochę za ciepło. Uratować mają nas słynne podmuchy bostońskiego wiatru.  Na razie jednak biegniemy w szpalerze hałasu, ludzi, domów i drzew. Ani hałas ani liczba ludzi stojących wzdłuż drogi, nie maleje wprost proporcjonalnie do odległości od startu.

To jest niesamowite, jak bardzo Ci ludzie się angażują w doping. Jakby grała ich ulubiona drużyna basebolowa. Albo zobaczyli właśnie gwiazdorów futbolu amerykańskiego.

Przed swoje domy wylegają chyba wszyscy mieszkańcy Hopkington i kolejnych mijanych miasteczek. Część z nich po prostu wystawia grille, stoliczki, krzesełka i piknikuje w ogródkach. Ale nie jest to piknikowanie pasywne, z uśmiechem politowania na widok męczących się oszołomów. Oni klaszczą, krzyczą, podają własną wodę lub … Burbona. To oczywiście studenci, którzy pewnie kończą niedzielną imprezę. Młodsi  (alkohol w Stanach można pić od 21 roku życia) , rozdają też ćwiartki ale  pomarańczy, swoje ulubione żelki, a nawet kostki lodu.

Na pierwszym kilometrze ten doping jest miły ale nie jest niczym zaskakującym. Dla małego miasteczka jak Hopkington, taki maraton może być wydarzeniem miesiąca albo kwartału. Po 10 km niesłabnącego dopingu, zastanawiam się, czy to nie jest podstawione. Organizatorzy razem z biegaczami przywieźli na trasę kibiców? Przecież to niemożliwe, żeby w środku lasu przez który przebiegamy stali ludzie i dopingowali maratończyków. Znajomi znajomych tak ale ja tu nie mam żadnych znajomych, a co chwila ktoś do mnie krzyczy, macha ręką, klaszcze na mój widok.

Po 10 km takiego dopingu wpadam w stupor z zachwytu. Wzruszenie przypomina te momenty z mety. Kiedy chce się wyściskać z radości każdego kto się nawinie. I tylko wrodzony dystans do spoufalania się powstrzymuje przed rozdawaniem „misiaczków”.

A nie jest łatwo się powstrzymać. Również przed nadmiernym przebieraniem nogami z radości. Nie dość, że doping dodaje skrzydeł, to jeszcze biegniemy mniej lub bardziej z górki. Bardzo łatwo dać się ponieść tłumowi, dopingowi, spadającemu terenowi.  No i nadmiarowi sił, które są dostępne na pierwszych kilometrach.

Prrrr –zaciągam lejce i wciskam hamulec. Mój Sunciak pokazuje, że biegnę na wynik z innej planety – 3:02! A przecież moja ulubiona strategia to negative split!

Chyba jednak nie tym razem. Rozstaję się z negative split, właściwie jeszcze przed startem. Piękne rubensowskie kształty trasy w Bostonie, zmuszają do stałej kontroli pikawki.

Postanawiam posłuchać rad serwisu Pacing Project. Na podstawie statystyk z poprzednich maratonów oraz nachylenia trasy, serwis dzieli maraton na segmenty i podaje w jakim czasie powinno się przebiec kolejny odcinek, żeby nie spóźnić się na mecie i być o czasie.

No właśnie, jaki czas jest dla mnie realny? Życiówka? Z kontuzją rozcięgna, niepewnymi Achillesami i kilkutygodniową przerwą w treningach? Czy raczej bezpieczne 3:30, żeby dotrwać do mety? Nie spróbować pobiec najszybciej jak umiem? W najważniejszej imprezie sezonu? To jakoś nie mieści mi się w mojej koncepcji biegania.

Wybieram zatem wersję strategii „przyczajonego tygrysa”. Przed nikim (nawet głośno przed sobą) nie przyznaję się, że biegnę na życiówkę. Po prostu chcę ukończyć ten maraton … w dobrym czasie.

Piski

Po pierwszych 15 km plan na życiówkę jest nawet realny. Rozcięgno boli standardowo, Achillesy już się rozgrzały wiec ich nie czuję. Niestety obok Achillesów rozgrzewają się również inne członki, w tym głowa. Wszystko dzięki temu, że temperatura przekracza mocno 20 stopni, a temperatura asfaltu po którym biegniemy pozwala ugotować jajka.

Jajka lubię na miękko, dlatego stosuję strategię naprzemiennego wlewania w siebie i na siebie wody. Problem tylko, że oprócz mokrych majtek (póki co to tylko woda) nie przynosi to nadmiernego schłodzenia. Może gdyby trochę zawiało?

No właśnie, gdzie słynne podmuchy bostońskiego wiatru? Przez pierwsze 15 kilometrów, ani widu ani słychu. Czyżby szpaler kibiców brał wszystko na plecy?

Zaczynam odczuwać, że pod fajerką robi się zbyt duże ciśnienie. W uszach jakbym słyszał gwizdy albo piski. A może skrzypię nienasmarowany? Albo gdzieś niedaleko Justin Biber ma koncert dla nastolatek? Pisk narasta i wtedy przypomina mi się, że czeka mnie jeszcze „scream tunnel”. Dla niektórych jest to główny powód startu w Bostonie. Szczególnie, jak się przeżywa kryzys wieku średniego. Przecież to wtedy marzy się o tym, żeby nastolatki piszczały na Twój widok. Tak przynajmniej czytałem.

Tunel

Przeliczam mile na kilometry i coś mi nie pasuje. Może to tylko jakaś przygrywka, jakiś konkurencyjny żeński college. Dla dokładniejszego sprawdzenia zbliżam się do prawej strony drogi i wyciągam rękę, żeby przybijać piątki z kibickami. Że niby one tak do mnie piszczą. Jeśli to jest konkurencyjny college to konkurencja jest tutaj rzeczywiście zażarta. One nie tylko piszczą ale dodatkowo pragną Cię pocałować! I bezwstydnie do tego zachęcają plakatami w stylu: „Kiss me, I am the best”, „ You run great, I kiss great. Lets do it together”,  „I wait for you”. Podejrzewając w tym jakiś podstęp, zaczynam przyglądać się dziewczynom. Czy to jakieś zbiegowisko dziewczyn z pierwszej ławki? A może zlot brzydulek? Nic podobnego. Przekrój jest niesamowity. Właściwie wszelkie rasy plus ich mieszanki. Dziewczęta wysokie, niskie, szczupłe, bardziej okrągłe.

Temperatura pod czapką podnosi się jeszcze bardziej – gotujący się mózg zdaje się rozsadzać łepetynę.  Do tego ten obezwładniający pisk uwielbienia. Nic dziwnego, że bożyszcze nastolatek uzależniają się od tego w mig. Robi wrażenie. Tętno skacze mi, jakbym kończył – bieg oczywiście.  Niesie mnie zachwyt młodych fanek. Postanawiam nie być taki niedostępny i skraść którejś całusa. A właściwie uszczęśliwić jedną z nich. Tylko, że unieszcześliwię wtedy pozostałe – skoro czekają specjalnie dla mnie? Zgodnie z zasadą, że jak kraść to miliony, postanawiam … nie, nie całować wszystkich. Odnaleźć dziewczynę ze zjawiskową urodą – najlepiej afro-azjatkę. Przypomina to trochę próbę wypatrzenia „jakiejś fajnej knajpy” jadąc autostradą. O może ta, oj właśnie minąłem zjazd. To może następna – coś mi nie pasuje, to może ta itd. Typowy dylemat osiołka. Rozgardiasz myśli zostaje zamieciony przez dwie dziewczyny, które trzymają tektury zasłaniające ich ciała. Na tekturze, zza której wystają im gołe nogi i ręce mają napisane „I am naked”. Są faktycznie nagie? Aż tak bardzo się poświęciły? Sznurek, który ciągnie moją głowę, żeby sprawdzić, przerywam resztkami przyzwoitości. A jak są faktycznie nagie i dostanę zawału? W moim wieku nie ma co dostarczać sobie zbyt wielu wrażeń..

Moje myśli biegną pod czaszką w dużo szybszym tempie niż ja sam. Poziom rozanielenia, nie tylko na twarzy, wydaje się doprowadzać mnie do błogostanu. Ktoś jednak dba o to, żebym nie uniósł się zbyt wysoko i „scream tunnel” się kończy.

Jak to kończy?

Może to tylko mała przerwa. Przecież nie dokonałem wyboru, nie otrzymałem całuśnej nagrody. Czyżbym przegapił? Przekombinował?

Pozostając w nadziei, że może to tylko chwilowa przerwa, albo, że to jednak inny college niż Wellesley, biegnę z piskiem w uszach i kręcąc z niedowierzaniem głową.

Pagórek złamanych serc

Efekt rozanielenia potęguje jeszcze zbieg który pojawia się gdzieś koło 25 km. Jest pięknie. Biegnę w najstarszym maratonie w Bostonie. Tysiące młodocianych fanek zagrzewa mnie do walki. Do tego pół Ameryki wyszło na ulicę, żeby mnie dopingować. Czego chcieć więcej?

Na przykład bardziej płaskiej trasy?

Między 26 a 34 km zaczynają się schody. A właściwie podbiegi. To nie jest górskie ultra ale ja też nie oszczędzałem się do tej pory, jakoś specjalnie. Mam 2 godziny przebierania nóżkami za sobą, przegotowany mózg w sobie i podbiegi przed sobą. Jeden z nich to słynny Heart Break Hill czyli ściana płaczu, miejsce złamanych nadziei na dobre wyniki albo zwycięstwo. Przygotowanie przedstartowe mówi mi, „pamiętaj, że są 4 podbiegi. Nie daj się zaskoczyć. Później będzie już z górki.”

Oczywiście to wszystko łatwo się mówi albo planuje na papierze. Praktycznie cała trasa biegnie albo lekko z górki albo lekko pod górkę. Która z nich to słynny Heart Break Hill, który kończy „górskie bieganie w Bostonie”? Ten kultowy pagórek urasta w moich myślach do Mount Everestu lub przynajmniej Rysów, dlatego jestem zszokowany, gdy na szczycie jakiegoś góreczki widzę mały transparencik jednego z kibiców. „Congrats! You made it. You are on top of Heart Break Hill”. Ale jak to? A gdzie zawał serca, walka o życie, płacz i zgrzytanie podeszw o asfalt? Znowu coś przegapiłem?

W sumie to nie wiem czy się cieszyć, czy martwić. Dylematu pozbawia mnie punkt z żelami. Łapię jeden i postanawiam go od razu przetestować. W końcu Amerykanie to mistrzowie dodawania cukru do wszystkiego więc pewnie żele mają mistrzowskie. Chyba to jednak nie jest moja dyscyplina. Ilość cukru w cukrze przekracza wszelkie normy. Po tym żelu, wszystkie inne na świecie będą niesłodkie. Do tego jeszcze palce, które przejęły trochę tego czegoś, wydają się być jak potraktowane Poxipolem albo inną Kropelką. Kleją się jak pijany facet do baru lub barmanki.

Lód

Zaczynam wbiegać w przestrzeń „wszystko mnie wnerwia”. To tuż za „mam już wszystkiego dość, po jaką cholerę ja się tak męczę”. Wiem, że po tym wszystkim, jedyną szansą będzie wkurw ostateczny, motywacyjny. Ale ten jeszcze nie nadchodzi. To chyba ten niesamowity doping, który przerywa stały repertuar ciągu myślowego ostatnich kilometrów. Ludzie stojący na skrzyżowaniu, jakiegoś kolejnego miasteczka (to chyba Brookline) robią znów niezły hałas. Na mój gest podnoszonych dłoni, hałas jeszcze bardziej narasta! Łzy bólu i zmęczenia, które zazwyczaj pojawiają się w okolicy 35km tym razem mieszają się ze łzami wzruszenia. Nie ma ich za dużo, bo przecież:

a) Chłopaki nie płaczą

b) jest cholernie gorąco, nie więc co się dodatkowo odwadniać.

Mózg podrzuca obrazek lodów, jako największego pragnienia. Dobrze, że nie zimnego piwa.

Zastanawiam się czy to nie fatamorgana ale dzieci stojące wzdłuż drogi, trzymają małe lody na patyczkach? Te lody są faktycznie małe, wielkości kostki lodu wrzucanej do drinków ale mają śliczny biały kolor i są na prawdziwych szpatułkach. Genialny pomysł. Teraz tylko złapać taką szpatułkę i wepchnąć ją do rozgrzanego gardła. Usłyszę pewnie syk zetknięcia się gorąca z lodem, a później po moim gardle popłynie rozkosz, która rozleje się po trzewiach. I zostanę uratowany. Przynajmniej na kilka chwil. A przecież w życiu ważne są tylko chwile.

Rozglądam się spragnionym wzrokiem za następną dzieciną z lodami, choć gdzieś tam w zakamarkach gotującego się mózgu pojawiają się wątpliwości. Jakim cudem ten lód nie roztapia się w takim upale. Jakim drugim cudem te dzieciaki, same nie korzystają z okazji i nie wkładają szpatułki z lodem do swoich buziek?

Wątpliwości zamiatam w jeszcze głębszy zakamarek, bo przed moimi oczami pojawia się ręka ze szpatułką i upragnionym ochłodzeniem. Już tylko parę metrów, dwa kroki, wszystko zaczyna się poruszać jak w zwolnionym tempie. Już za chwileczkę, już za momencik… I wtedy dochodzi do mych uszu okrzyk – vaseline. Że co??? Czy ja mam omamy słuchowe? To jest wazelina?

Cofam rękę przerażony i przyspieszam kroku. Jak to? Ktoś chciał mnie otruć wazeliną na szpatułce?

Przez ciało przechodzi mnie dreszcz. Co by się działo gdybym połknął tę wazelinę na 35 km? Zwrot z żołądka miałby łatwy poślizg. Fuuuuj.

Maraton zaczyna się na 32 km

Z rozmyślań o tym czy wazelina zwiększa łatwość pozbywania się strawionego śniadania, wybudza mnie … kolejny podbieg. Jak to? Przecież po Heart Break Hill miało być tylko z górki i ostatnie 3 km po płaskim? Otoczenie wokół zdaje się tłumaczyć tę zagadkę. To ostatnie 3 km. Jestem już w Bostonie. To nie żaden podbieg. Jest już płasko. To dla moich nóg płasko – oznacza „pod górę”.

Rozpoczyna się przekonywanie głowy, żeby wstrzymała się z odcinaniem poszczególnych członków. Jeszcze mam trochę energii. Jeszcze jestem w stanie przebierać nogami i wymachiwać rękami. Zaczyna się rytuał krótkich celów. Do tamtego skrzyżowania. Do końca tej prostej. Proste w Bostonie są jakieś nienaturalnie długie. Nie wiadomo skąd pojawia się wiatr. Oczywiście w twarz. Miał chłodzić a on spowalnia. Przynajmniej mi się tak wydaje.

Z równi pochyłej, prowadzącej do zwalniania, wyrywa mnie doping. To znowu tłumy na ulicach. W samym Bostonie są jeszcze większe niż po drodze. A do tego przynajmniej tak samo głośni, wspierający, żywiołowo reagujący.

Krzyczą „You are looking good” „Nice job”. Chyba nigdy nie dostałem tylu komplementów, od tylu ludzi.  Przez ograniczoną w tej chwili świadomość dociera do mnie – kończę Maraton w Bostonie! Choćbym miał się tutaj czołgać to przyspieszę! Euforia odnajduje w moim organizmie resztki sił. Z przygarbionego, ledwo powłóczącego nogami staruszka psiejsko czarodziejsko, zamieniam się w kipiącego energią młodzieniaszka. No dobra, młodym Bogiem nie jestem ale metamorfozę przeszedłem jak na zdjęciach z ulotki odchudzającego specyfiku.

Boston Strong

Zerkam jeszcze na Sunciaka. Na życiówkę, nie mam już raczej szans. No może na wyrównanie lub pobicie o sekundę. Ale musiałbym wyłączyć wszystkie zmysły, wbiec do ciemnego tunelu, nie cieszyć się tym co się dzieje dookoła tylko zamienić się w maszynę do biegania.

Nie dziś, nie tutaj.

Mam wrażenie, że byłoby to nie fair w stosunku do ludzi, którzy zdzierają gardła, męczą nogi i obijają dłonie, kibicując nam zawzięcie.

Na ostatnim kilometrze bawię się tym dopingiem. Unoszę ręcę jak dyrygent, który potrafi wykrzesić z orkiestry niesamowite dźwięki. Na ostatniej prostej nawet VIPy stoją i robią nam „standing ovation”. Czuję się jakbym wygrywał ten maraton czyli jakby tych 3 tysięcy biegaczy przede mną startowało w innym biegu. Magia Bostonu działa!

Meta, medal, gratulacje. Łzy wzruszenia, radości. Rozpierające od środka poczucie spełnienia. Wsparcie ukochanej rodziny, która musi się przedzierać przez kordony policji, żeby do mnie dotrzeć.

To nie był mój najszybszy maraton. Trasa nie była najładniejsza na świecie. Pogoda zdecydowanie nie nadawała się do biegania. Mimo tego, to był najlepszy maraton jaki przebiegłem. Energia, którą przekazali mi kibice na trasie była kosmiczna. Powodowała, że chciałoby się go biec w nieskończoność. Tutaj czułem się prawdziwym bohaterem, mistrzem olimpijskim. Po prostu kimś ważnym. Mimo tego, że tak samo ważnych było wokół mnie kilkadziesiąt tysięcy innych biegaczy.

A najlepsze było to, że życzliwość i podziw, nie skończyły się na trasie. Pojawiały się również po maratonie. W zwykłym spożywczaku na obrzeżach Bostonu. Wystarczyło, że ktoś zauważył mój medal. Otwierały się  serca i głowy zupełnie nieznanych mi ludzi. Ludzi, którzy nie przebiegli nigdy więcej niż 500m, którzy stali w korkach, przez to, że mi zachciało się biegać po ulicach miasta.

To nowy wymiar maratonu, którego do tej pory nie znałem. A którego od tej pory będę szukał.

Dzięki ludziom z Bostonu. Boston strong!

PS. Może w Warce? 🙂

PS.2 Dla formalności przybiegłem w czasie 3:11:23 czyli 2 minuty gorzej od życiówki. Zająłem 3051 miejsce i 492 w dywizji 40-44 lata.

2 komentarze

  1. W końcu tekst! Długo czekałem, ale warto było! Przyjemnie się czytało i przeżywało emocje płynące z tekstu! Dziękuję i gratuluję! 🙂 Pozdrawiam serdecznie!
    Paweł

    pz
  2. Cieszę się, że Ci się podobał tekst. Pozytywnych emocji było mnóstwo w trakcie tego maratonu. Nawet 8 miesięcy po maratonie, w czasie kończenia relacji gęba mi się śmiała, od ucha do ucha 🙂
    Liczę na powtórkę w przyszłym roku w Chicago 🙂

    Michal

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *