„Najpierw okulary, później kask, dalej buty. A i wcześniej podciągnąć rękawki. Jeszcze raz. Rękawki, okulary, kask, buty. Jak będzie bardzo zimno to kurtkę.”
zdjęcie: Fanpage Duathlon Makowski
Jadę w ten (uwaga sarkazm) piękny niedzielny poranek i uczę się na pamięć kolejności ubierania. Żeby szybko się ubrać, trzeba to robić automatycznie, bez porannych dylematów przed szafą „co ja mam na siebie włożyć”. I w jakiej kolejności. Musi być szybciej niż myśl.
Photo by The Creative Exchange on Unsplash
Po co mi umiejętność szybkiego ubierania się? W młodzieńczych latach szkolnych, urozmaicając sobie nudę przedszkolnych poranków, wyobrażałem sobie zawody w ubieraniu się. I że oczywiście, jestem mistrzem świata. I rekordzistą.
„Proszę państwa to niewiarygodne, jak on szybko wciągnął spodnie. Jestem wprost zaskoczony, jak w mig założył kalesony”.
To były moje pierwsze treningi. I pierwsza duma z życiówek. Co najlepsze, gdyby ktoś zapytał, „po co Ci to” mógłbym ze swadą odpowiedzieć: „a jak będę zmuszony szybko się ubrać, przez zaskakujący zbieg okoliczności?”. Nie, nie chodziło mi o to, o czym pomyśleliście. Ale podoba mi się Wasz tok myślenia 😊 Nie chodziło mi również o sprawność harcerską „Ubieracz Pędziwiatr”, ani nie miałem zamiaru imponować tę umiejętnością koleżankom. To nie był ten czas.
Zwyczajnie mi się nudziło, rano przed szkołą.
Duatlon
Teraz trenuję, a właściwie wizualizuję szybkie przebieranie, bo to część składowa zawodów. Nie, nie chodzi o jakiś nowy sport (ubieranie figurowe albo ubieranie indywidualne na czas). To część składowa duatlonu. Niby część, a w nazwie nie uwzględniona. Duatlon czyli 2 sporty w jednym: bieganie i rowerowanie. A ubieranie, jakby pominięte.
O co w tym duatlonie chodzi?
zdjęcie: makowonline.pl
Jak w większości sportów, żeby być najszybszym. Najpierw się przebiera nogami po asfalcie, później się przebiera pedałami, żeby znów przebierać nogami po podłożu. Pomiędzy jednym a drugim i trzecim przebieraniem jest … właściwe przebieranie. Się. Znaczy można je pominąć ale kto by jeździł na rowerze w butach biegowych?! Toż narazilibyśmy producentów sprzętu sportowego na spadek sprzedaży albo nie daj Boże na bankructwo!
W trakcie tego przebierania warto czasem narzucić na siebie jakiś wierzchnie odzienie. Bo strasznie na tym rowerze ciągnie po nerach. A i nakrycie głowy zwane sztywnym (są jakieś miękkie?) kaskiem jest niezbędne. Choć z tym, niektórzy radzą sobie sprytnie i po rowerze, zostawiają sobie kask na bieganie. Tak się z nim zżyli, że nie chcą go zostawić na pastwę losu?
No dobra, wracam do moich baranów, żeby labirynt dygresji nie spowodował, że stanę się „poszukiwaczem straconego czasu”.
Po drodze na start
Otóż jadę ja sobie w niedzielny poranek drogą … którą mi Google Maps pokazał. Na tylnym siedzeniu, a właściwie leżeniu moja wspaniała dwukołowa maszyna. Podróżujemy po mazowieckich szosach, żeby poduatlonować sobie ociupinkę.
Wiecie już na czym polega ten duatlon. Tylko teraz nie pytajcie mnie „Po co?”, bo Wam zacytuję George’a Malory – „bo jest”. Albo dobra odpowiem – duatlon, bo jest prostszy niż triatlon i bardziej skomplikowany niż bieganie.
I nie wymaga moczenia gaci.
Znaczy trochę wymaga, bo się człowiek przy tym duatlonie poci. No i może trafić na pogodę londyńską. I to w samym środku Mazowsza.
zdjęcie: makowonline.pl
I tu wypadałoby wyjaśnić, dlaczego pisząc „piękny niedzielny poranek” użyłem sarkazmu.
Otóż poranek można było nazwać pięknym, jeśli mieszka się w Krainie Deszczowców. Było szaro, buro, ponuro i padał deszcz. Po drogach jeździli tylko wygnańcy, którzy poczuli potrzebę udania się do przybytku duchowego lub konieczność uzupełnienia zapasów płynnych. Albo i jedno i drugie.
Photo by Elly Filho on Unsplash
A pośrodku tego strumyka pojazdów znajdowałem się ja. Pasjonat, który pasjami startuje w duatlonie.
Dlaczego duatlon jest dla wszystkich?
Pasjami czyli 2 razy w roku. Czyli w 50% zawodów duatlonowych w Polsce. No dobra trochę przesadzam ale nie za dużo. Jedną z zagadek współczesnego świata jest dla mnie mała popularność duatlonu.
Ludzie wokół mnie dzielą się na takich, którzy bieganie kochają i nienawidzą. Ci co nienawidzą to jeżdżą na rowerze. Znacie to? „ja to biegania nie lubię. Nudzi mnie. Ale na rowerze jeżdżę.”
No więc skoro Ci co biegania nie lubią, jeżdżą na rowerze to grupa docelowa duatlonu jest większa niż biegania. Bo przecież każdego biegacza można przekonać do tego, żeby wystartował w zawodach biegowych.
„Ale fajny trening wczoraj zrobiłem. Interwałowy. Leciałem piątkę w III zakresie, później przerwa w truchcie … rowerowym, a później 2,5 km w trupa”.
Co więcej, grupą docelową duatlonów są też triatloniści. Szczególnie jak się obrażą na pływanie.
Jak widać z tego błyskotliwego wywodu, kalendarz powinien być przeładowany zawodami duatlonowymi. Tymczasem jest ich jak na lekarstwo i to odmierzane kroplomierzem.
Photo by scott tribby on Unsplash
Przebieraj się! I to szybko
Właśnie 2 tygodnie temu przemierzając przestworza internetu czyli trenując lewy kciuk w przewijaniu ekranów, natrafiłem na taki rodzynek – Duatlon Makowski.
W związku z tym, że chodziło o Maków Mazowiecki, a nie podhalański, czym prędzej zapisałem się opłaciłem i … dlatego teraz jadę w ten bury poranek i powtarzam litanię „okularki, kask, buty”.
Photo by Michael Walk on Unsplash
Mógłbym sobie podśpiewywać pod nosem. No dobra tego akurat nie umiem ale mógłbym radia słuchać albo powtarzać słówka albo zanurzyć się w jakieś upojne wspomnienia.
Dlaczego zatem wizualizuję? Bo nie trenowałem. Nie trenowałem przebierania.
Duatlon w którym startuję (sprint) zajmie mi trochę ponad godzinę. Jakieś 20 minut biegu (5 km), 40 minut roweru (22km) i 2,5 km biegu (ok 10 minut). Przebieranie czyli tajemniczo oznaczone T1 i T2 między 1,5 a 4 minuty. W zależności od tego jak duże będą przebieralnie. Przepraszam – strefy zmian.
Po co więc zawracać sobie głowę jakimiś 3-4 procentami? Dokładnie z tego samego powodu co zawracanie sobie głowy co piątek dylematem „to co dziś pijemy”. Niby niewielka różnica, a jednak.
W moim wypadku jest to szansa na quick win czyli szybkie wino. W duatlonach startuje zazwyczaj w trakcie ciężkiej orki na polu treningowym czyli w trakcie treningów pod maraton. Ujechany jestem zatem po uszy i nieświeży po pachy. A na zawodach chciałoby się być lepszym od siebie sprzed miesiąca czy roku, nieprawdaż?
Ale jak wdrożyć trening przebierania się w napięty jak cięciwa harmonogram zajęć?
Pozostaje wizualizacja, która ma jak cud nad Wisłą odwrócić losy batalii i przynieść chwalebne zwycięstwo.
Nie wiem czy to dlatego, że Maków nad Wisłą nie leży czy wizualizacje były zbyt mało realistyczne, cudu nie było i czas przebierania się można podsumować – jest kupa do zrobienia.
Photo by Ibrahim Rifath on Unsplash
Ale po kolei.
Przedmowa czyli trytytkowa zagwozdka
Najpierw było pakowanie ale pominę je z ochotą. W realu jest to jedno z bardziej znienawidzonych wyzwań. Znaczy ja wyzywam i obiecuję sobie, że nigdy więcej.
Podróż też Wam odpuszczę. Przenieśmy się od razu na uroczą stację benzynową. Nie chodzi o przygody związane z potrzebami fizjologicznymi ani o tankowanie mego czwórkołowca. Stacja benzynowa, a właściwie jej parking jest bowiem ważnym punktem zwrotnym całej akcji. Otóż w tym uroczym miejscu znajduje się biuro zawodów. Prawda, że oryginalnie?
Photo by Daniel Lincoln on Unsplash
I właśnie po dotarciu do tego zakątka – rozpoczął się pierwszy akt, a właściwie przedmowa czyli nerwowa praca logistyczna pt. przygotowania do strefy zmian.
Zacząłem od zadania logiczno – sprawnościowego. Dostałem dwa numery startowe – większy i mniejszy – 2 trytytki i 4 agrafki. Używając tego zestawu – powinienem przyczepić numer większy do ramy roweru, a mniejszy do siebie. Czas start.
Photo by Sultan Alauddin on Unsplash
Cóż w tym trudnego zapytacie? Spróbujcie to zrobić gdy trytytka jest praktycznie tej samej długości co obwód ramy, na zewnątrz pada deszcz, a Wy układacie się na tylnym siedzeniu samochodu z rowerem. Jak ktoś próbował kiedyś seksu na tylnym siedzeniu malucha to wie o czym mówię.
Photo by Anton Chernyavskiy on Unsplash
Podobnie jak w seksie w maluchu, chodzi też o to, żeby sterczące końcówki trytytek nie smyrały w czasie jazdy po udach lub innych wrażliwych częściach ciała. Bo może to skończyć się krwawym rozwiązaniem.
Zostawmy te porównania i odnotujmy, że po 45 minutach łamigłówek zrobiłem konstrukcję z pięciu trytytek (3 dodatkowe wyżebrałem od orgów) i była to konstrukcja tyleż niepowtarzalna, co nie warta powtarzania. Ale o dziwo zadziałała i numeru nie zgubiłem, a moje uda pozostały bez skazy. Nie licząc owłosienia, rzecz jasna.
Goń na przystanek!
Pominę dalszy opis przedstartowych wygibasów (choć stanowią one zawsze pasjonującą część całej zabawy, coś jak biforek) i przejdę do meritum czyli wystrzału startera.
Zaopatrzony w standardowy ubiór biegowy plus czapeczka z daszkiem, który miał mnie chronić przed ewentualną kontynuacją opadów atmosferycznych, rozpocząłem bieg.
5 km to znienawidzony przeze mnie dystans. Niby króciutki (w porównaniu do takiego ultra) ale przez to cholernie intensywny. Wyobraźcie sobie, że biegniecie do autobusu. Jeśli do niego nie zdążycie to czeka Was noc w dworcowej poczekalni (np. Warszawa Zachodnia) lub w przechowalni bagażu. Czasem na jedno wychodzi. Albo jeszcze lepiej, że dziwnym trafem zdarzyło Wam się parę (naście?) razy spóźnić i szef zapowiedział, że ten następny to na pewno będzie ostatni dla Was.
No więc gonicie do tego autobusu jak Speedy Gonzalez lub inny Kojot goniący Strusia Pędziwiatra i już witacie się z gąską, a tu jak w sennym koszmarze autobus wraz z przystankiem przesuwa się o 50m. Wystarczająco blisko, żeby nadal próbować ale za daleko, żeby wsiąść. I tak raz po raz, a właściwie 100 razy.
Po 20 razach dychacie już jak pies, który postanowił zgwałcić Waszą nogę, ale autobus jest na tyle blisko, że nie można odpuścić. I ciągniecie tę nierówną walkę dalej, jak scenarzysta serial brazylijski. Stanowczo za długo i zbyt intensywnie.
Na końcu tych upojnych (mniej więcej w połowie jesteście upojeni brakiem tlenu i kwasem, który zalewa Wasze mięsnie) chwil stajecie przed dylematem znanym z parkingu z centrum handlowego „gdzie do cholery zaparkowałem ten p… rower”.
Czas na zmianę
I jak przed takim dylematem stanąłem. Przed moimi oczami oprócz ciemnych plam wiruje kilkadziesiąt (kilkaset?) rowerów, które w zadziwiający sposób przypominają moją wspaniałą maszynę. Jedyne co ją wyróżnia to oznaczenie miejsca parkingowego – Motyl miejsce C7. Dobra, suchar taki 😊
Na szczęście żaden botanik czy znawca motyli nie wymyślał oznaczeń parkingowych na duatlonie w Makowie. Co lepsze (lub gorsze) miejsca nie były oznaczone numerem zawodniczym. Powinny być w głowach. Ja wybrałem miejsce oznaczone 9 więc łatwo je było znaleźć – między 10 a 8 😊
zdjęcie: makowonline.pl
Gdy już wydawało mi się, że najgorsze za mną, dopiero zaczęło się prawdziwe wyzwanie. Coś w stylu poradź sobie z radami Cioci Halinki – „nie denerwuj się”, które doprowadzają do wyrzutu adrenaliny i zabójczych instynktów. Roztrzęsionymi palcami, próbuję rozwiązać sznurówkę, żeby zzuć but biegowy i zastąpić go butem kolarskim. A później zapiąć ten but. Nawet jeśli ma rzepy (chwała wynalazcy rzepa) to i tak trzeba ten rzep przepchnąć przez sprzączkę, która nagle pomniejsza się do rozmiarów ucha igielnego, a rzep urasta do wielkości wielbłąda. Dla przypomnienia, moje tętno przekroczyło skalę tętnomierza (wyłączył się), a ręce trzęsły się jak trzęsawisko, zanim przepchnąłem tego cholernego wielbłąda.
Teraz już wiecie dlaczego warto trenować przebieranie?
Gdy w końcu wielbłąd jest na miejscu, ja mam na sobie ciuchy z najnowszej kolekcji z 2010 roku, pozostaje wsiąść na rower. Ups I did it again. Hola hola. Żeby nie było za łatwo, muszę się jeszcze przespacerować ze swoim żelaznym rumakiem, jak na padoku, aż do tzw. Deski czyli zazwyczaj linii po której wreszcie można wskoczyć na siodło.
zdjęcia: makowonline.pl
Dosiądcież rumaków
Słowo wskoczyć jest tutaj maleńkim jak stodoła nadużyciem. Jeśli kiedyś będziecie mieli słaby humor, znajdźcie jakieś zawody duatlonowe lub triatlonowe i poobserwujcie, z jaką gracją dosiadają swoich rumaków dzielni rycerze czyli ironmeni. Beny Hill czy inny Jaś Fasola to przy nich uosobienie primadonny, płynności i wdzięku. Całe szczęście, że nie widziałem (mam nadzieję, że nikt nie nagrywał), jak ja wskakiwałem na siodło czytaj wdrapywałem się po drabince, żeby wreszcie rozpocząć tę bardziej przyjemną część duatlonu czyli przerwę w truchcie rowerowym.
Toż to nawet aniołowie płakali nad żywotem Twym
Dobra, nie bądźmy takim pępkiem świata. Zwyczajnie rozpętał się klasyczny opad ciągły. Był tak ciągły, że okulary, które miały mnie chronić przed złem wszelakim (były różowe) zawilgotniały. A właściwie uniemożliwiały mi skutecznie patrzenie przed siebie.
To z kolei uniemożliwiało jazdę więc niewiele myśląc zerwałem zakroplone okulary i … rozpocząłem proces myślowy – co z tym fantem zrobić?! Umieszczenie okularów w bezpiecznym schronieniu wymagałoby zatrzymania stalowego rumaka, a tego przecież nie chciałem. Zaraz, zaraz, co z okularami robią zawodowcy? Umieszczają je tak zgrabnie na kasku, jakby tam leżały od wyjścia z fabryki. Dobrze powiedzieć, trudniej zrobić. Szczególnie gdy się jedzie 34km/h, deszcz siecze prosto w twarz, a szerokość opon w rowerze i jego niestabilność przypomina spacer pijanego po linie zawieszonej nad przepaścią.
Photo by Alan Carrillo on Unsplash
Ktoś obeznany z kolarstwem załamie ręce i pomyśli – ło matko co za sierota. A kieszonka na plecach? Otóż brak takowej, bo nie jadę w seksownym trykocie triatlonowym tylko w koszulce biegowej. Bieganie w obcisłym stroju triatlonowym jakoś mnie strasznie spina i wręcz dusi. Nie nadaję się na baletmistrza.
Po próbach umieszczenia okularów na kasku, które skończyły się zgodnie z przewidywaniami (lanser ze mnie żaden), wybrałem wariant kolarsko nie do przyjęcia czyli wrzuciłem okulary za koszulkę. Gdybyście więc zobaczyli jakieś moje zdjęcie z Makowa to nie dziwcie się okrągłym kształtom, które wyrosły mi na przedzie. To tylko okularki.
Rowery wodne
Po opanowaniu okularów, przyszedł czas na spojrzenie na licznik. W moim przypadku zegarek. I cóż to za zaskoczenie. Według zegarka ja dalej biegnę. No tak „gówno chłopu nie zegarek Suunto”. Otóż ten genialny wynalazek (mam nadzieję, że człowieka, a nie szatana) jest w stanie pokazywać różne wymiary charakteryzujące Wasze męczenie się. W czasie biegania tempo na km, rowerowania prędkość i kadencję, przebierania się ilość ciuchów na sekundę – kolejny suchar 😉
Trzeba tylko uruchomić tryb duatlon, a nie bieganie!
Swoją drogą to niesamowite, jak człowiek czyli ja potrafi sobie utrudnić życie. Zamiast założyć trampki, wyciągnąć damkę od dziadka, kombinuje się z SPDami, tętnomierzem, licznikiem i tym podobnymi gadżetami. Moja teoria mówi, że wszystko po to, żeby dłużej przeżywać takie zawody. Po to również pisze się blogi 😊
Wracając na trasę kolarską lub jak kto woli asfaltowy tor wodny. Na szczęście drogi wokół Makowa nie mają wyżłobionych przez TiRy kolein, które zamieniłyby się w rynny ale i tak w tym rowerowym pływaniu przydałby się jakiś ster. I obowiązkowe chlapacze. Zgodnie bowiem z przewidywaniami coraz częściej jestem brutalnie ochlapywany przez mijających mnie rowerzystów. A jak próbuję przykleić się do ich koła, żeby wykorzystać tunel (uwaga trudne słowo) aerodynamiczny to nie dość, że przyjmuję prysznic spod ich kół na twarz to jeszcze tętno skacze mi do poziomów przedzawałowych.
Photo by Joshua J. Cotten on Unsplash
Nie chodzi o to, że nie lubię być ochlapywany na twarz. Do różnych perwersji się można przyzwyczaić. Ja zwyczajnie nie wytrzymuję ich tempa i po kolarsku odpadam. Zostawiają mnie na deszczu, a wokół wilki jakieś. Ciosem poniżej pasa jest wyprzedzenie przez kolesia jadącego na MTB i szerokich oponach. Żeby jakoś podbudować swoje rozjechane ego i odzyskać motywację, tłumaczę sobie, że pewnie szerokie opony dają mu lepszą wyporność na kałużach i cisnę ze łzami w oczach dalej.
Te łzy to oczywiście deszcz, który jakoś nie ma zamiaru przestać padać i trzyma się tego planu przez całą trasę kolarską. Uspokaja się dopiero przy dojeździe do T2 czyli drugiej przebieralni.
T2 czyli szukajcie a znajdziecie
Drugie przebieranie jest dużo prostsze, bo właściwie zrzuca się z siebie niepotrzebne gadżety – kask, okulary, buty kolarskie, rower. Oczywiście w odwrotnej kolejności, choć są tacy magicy, którzy zdejmują buty prowadząc rower.
Dumny z siebie, że znalazłem bez problemu stanowisko nr 9 (pamiętacie? Pomiędzy 8 a 10), odwieszam rower, zdejmuję kask, okulary i już chcę zrzucać buty, gdy pojawia się mały problem. Nie ma torby z moimi butami biegowymi!
Sprawdzam jeszcze raz tabliczkę z dziewiątką (może się odwróciła szóstka?), zaglądam nawet do torby obok i zonk! Na to nie byłem przygotowany. Bieg 2,5 km w butach kolarskich, które mają sztywne podbicia można chyba przyrównać do biegu na bosaka po asfalcie. Zanim podejmę heroiczną decyzję, postanawiam rozejrzeć się po okolicy czyli miotam się po strefie zmian biegając w prawo i w lewo.
zdjęcia: makowonline.pl
Jest! Moja torba, a w środku biegówki! Jakieś pięć metrów dalej od mojego stanowiska. Staję, żeby zzuć jedne buty i wzuć drugie i pojawia się problem, gdzie odłożyć but biegowy. W tym szale nie zauważyłem, że stoję przy krawężniku wzdłuż którego płynie sobie warto strumyk, którego wcześniej tu nie było! Jak się później dowiaduję, opad ciągły stworzył wartki strumień, który porwał rzeczy pozostawione w strefie zmian.
Po chwili konsternacji dochlapuje do mnie świadomość, że i tak mam wszystko mokre więc staję pośrodku tego strumienia. Pierwsze kroki biegowe przypominają radosne dziecięce skakanie po kałużach, a odgłos chlupania potęguje ubaw.
Powstańcie!
Na szczęście (?) mam teraz inne zmartwienia. 39 minut na rowerze w pozycji półleżącej składa moje ciało w sprężynowiec, któremu zardzewiała sprężyna. Próby wyprostowania przypominają ewolucję człowieka. Z przygarbionego małpoluda do wyprostowanego homosapiens.
Photo by Johannes Plenio on Unsplash
Pełnego wyprostu nie osiągam. Nie osiągam również prędkości przelotowej. Pierwszą piątkę przeleciałem równiusieńkim tempem 3:50min/km, a teraz waham się pomiędzy 4:20 a 4:04. Wlokę ze sobą dwa kawały drewna, które udają moje nogi. Starając się jeszcze mocniej, tylko jeszcze bardziej uwiązuję to drewno jakimiś niewidzialnymi sznurkami. Próbuję chwytu, który zadziałał w Łodzi czyli zamiast zaciskać, popuścić. Znaczy wyluzować krok. Dać się ponieść. Tym razem niestety flow gdzieś odpłynął. Jakby organizm zablokował możliwość szybszej pracy pompy (tętno mam jak na przebieżce) i szybszego przebierania nogami.
Uruchamiam drugi program motywacyjny pt. dogoń tego przed Tobą. I tu niestety pojawia się minus małych zawodów. Przede mną nie ma zbyt dużo ludzi do gonienia. Jeden współcierpiący ma chyba jeszcze bardziej związane nogi i jego udaje mi się wyprzedzić. A właściwie on pozwala mi się wyprzedzić. Drugi, cały czas turla się przede mną jakieś paręnaście metrów.
Finisz!
Lubię duatlon w czasie drugiego biegu. Udaje mi się dopaść tych, którzy objechali mnie na rowerze. To uruchamia dodatkowe dopalacze.
Tym razem dopalacze, jakby były przeterminowane. Odległość do gonionego się nie zmienia. Biegniemy jakbyśmy byli oddzieleni kilkumetrowym kijem. Znaki zapytania w mojej głowie rosną wraz z pokonywanymi kilometrami. Aż tak bardzo się zepsułem? Czy to może mój świszczący oddech jest dla niego dopalaczem.
Wreszcie moja maszynka, jakby się odblokowywała. Zbliżenie staje się możliwe. Dystans między nami się zmniejsza, jak na drugiej randce. Już czuję jego hmmmm, zapach (?), już wyrastają mi skrzydła, gdy nagle on przestaje biec?! Jak to? Ale o sssso chodzi? I skąd Ci ludzie na drodze, próbują mi coś zawiesić na szyi?
Czyżby to koniec, meta?
Wiekopomne podsumowanie
Tak oto zakończyłem najbardziej wilgotny duatlon w moje karierze. Poniżej 1:12h czyli zgodnie z planem, pomimo rozszalałych żywiołów. Po delektowaniu się najlepszą zupą, jaką jadłem po zawodach w Polsce i na świecie (szacun dla kucharza w barze Gozana) przyszedł czas na analizy pomeczowe. Bez użycia talentu złotoustego Gmocha i pisaków na ekranie doszedłem do następujących 6 wniosków:
- Lubię duatlon, choć nie powinienem, bo dupa ze mnie nie kolarz.
- Lubię duatlon, choć nie powinienem, bo młodszy już nie będę, a w tym sporcie mam tyle jeszcze do poprawienia i nie wiem czy zdąże.
- Lubię duatlon, choć nie powinienem, bo jest trudniejszy niż bieganie i łatwiejszy niż triatlon.
- Lubię duatlon, choć nie powinienem się przyznawać, bo to triatlon jest epicki, a duatlon co najwyżej dzbanowaty.
- Lubię lokalne zawody, bo są jak rozrusznik w Syrence – potrafią zaskoczyć w najbardziej niespodziewanym momencie.
- Nazwę duatlon powinno się zmienić na duatlon+ (taka moda teraz), żeby podkreślić wagę przebierania się.
PS. Ewentualnie używać wymiennie nazwy polskiej: Potrójne przebieranie 😊
zdjęcie moje, a na zdjęciu Syrena 100 – kultowy samochód PRL
Tymi wiekopomnymi przemyśleniami kończę i apeluję: Kochajcie duatlon. I duatlonistów. A duatlonistki przede wszystkim 😊
Świetnie napisane! Z humorem- tak jak lubię 🙂 W tym roku zaczynam przygodę z duatlonem i triathlonem. Przeraza mnie strefa zmian… przeraza mnie to, ile muszę wiedzieć… I też mam nadzieję, że będę miala czas sie wszystkiego nauczyc, bo do najmłodszych nie należę.