Co na siebie włożyć odc. 2
Gdy wreszcie dojeżdżam (po 6:18:48) do tzw. deski czyli linii od której należy zeskoczyć (kolejny oksymoron) z roweru, skupiam się głównie na tym, żeby utrzymać pion. Na początku przypominam raczej zgarbionego neardentalczyka i dopiero kolejne kroki pozwalają mi przybrać postawę homo sapiens. Szkoda tylko, że z tym sapiens idzie dość topornie. Rower odstawiam wprawdzie na miejsce zamiast porzucania do rowu. W końcu zachował się bardzo fair i nie zepsuł się przez całą trasę. Gorzej idzie z przebieraniem. Niby przydają się treningi w strefie zmian ale stanowczo daleko mi do automatyzmu ruchów. W trakcie przebierania pamiętam o dwóch rzeczach – nie pokazywać gołej dupy – podobno są kary za to i pamiętać o zdjęciu kasku. Bieganie w kasku rowerowym jest najbardziej idiotyczną rzeczą na jaką można wpaść w trakcie triatlonu. Specjalnie, żeby pamiętać o kasku przygotowałem sobie czapeczkę i sprawdziłem, że nie da się jej założyć na kask.
Jeszcze tylko przekręcić numer z pleców na prz… ód i można gnać. Na pierwszych kilometrach biegu czuję się jak królik Duracella. Euforia niesie mnie na skrzydłach. Wszystko wygląda bajkowo – rower dojechał cały, a ja na nim. Nie muszę już pół leżeć na nim i próbować dopasować tyłka do tego cholerstwa, które nazywają (nie wiedzieć czemu) siodełkiem. Mam tylko 42 km do przebiegnięcia, a to już przecież robiłem nie raz.
Jak stoimy z planem?
Moja radość jest tak orzeźwiająca, że zaczynam nawet zadawać sobie pytanie „Gugała, jak stoimy z planem. Tylko prawdę mi mów”. A jaka jest prawda? Plan optymistyczny zakładał ukończenie IM w poniżej 12h. Pytanie ile mi zostało czasu na maraton po rozgrzewce czyli taplaniu się w kałuży pod zamkiem i wożeniu tyłka po okolicznych wioskach?
Niestety zegarek założyłem dopiero na bieg, nie wiem dokładnie ile czasu zajęło mi pływanie (pamiętam tylko, że byłem zadowolony) i ile rower (też chyba wyszło nieźle), a przede wszystkim strefy zmian. Najprościej byłoby sprawdzić która jest godzina i odjąć czas startu. Tylko, że ja nie wiem jak sprawdzić, która jest godzina na zegarku, który ma włączony tryb biegania. Ponieważ biegamy dookoła zamku malborskiego w niedzielę, a w dodatku przestało padać, koło nas przechadzają się turyści. Dlatego z głupia frant zadaję pytanie jednemu z nich „Przepraszam, która jest godzina?”, nie przestając biec. Zupełnie jakbym spieszył się na pociąg. Na szczęście zagadnięty reaguje całkiem żwawo i krzyczy za mną „czternasta ”.
Hmmmm i co to dla mnie oznacza. Wystartowaliśmy o 6 czyli minęło 8 godzin. Zaraz, zaraz to by mówiło: „Masz 4h na ukończenie maratonu!” A przecież ja robię maraton w 3:30 z zawiązanymi nogami. To zostaje mi jeszcze 30 minut na drzemkę albo kawkę!
Zanim euforia spowoduje eksplozję mózgu, wylewam wirtualny kubeł zimnej wody. Czy my faktycznie wystartowaliśmy o 6:00? A nie 7:00? A może 6:30? Udaje mi się przypomnieć sobie na którą nastawiałem pobudkę ale to jest jakaś kosmiczna 4:30 więc nadal nie jestem pewien. Jestem 8 czy 9 godzin na trasie?
Żeby nie zwariować pozostaje tylko koło ratunkowe czyli telefon od przyjaciela. Zamiast telefonu jest sms od Mariusza „Dawaj, dawaj 12h do zrobienia!”. Znaczy się jednak o 6 wystartowaliśmy. Raczej nie namawiałby mnie to przebiegnięcia maratonu poniżej 3 godzin. Czyli jeśli mnie nie poskłada to 12 godzin jest do złamania!
Znowu o żarciu, piciu i ….
Podśpiewując pod nosem „i rym cym cym i hop sa sa” śmigam wokół twierdzy krzyżackiej, zanurzając się nawet w suchą (na szczęście) fosę. Pierwsze kółko 7 kilometrowe za mną. Poniżej 37 minut czyli cały maraton powinienem przelecieć w 3:42 czyli mam 18 minut zapasu. Życie jest piękne. Krzątający się wolontariusze na punktach wspaniali, turyści rozparci w knajpach i pokrzykujący coś tam do nas wspierający. Ceglany zamek imponujący. Bieganie po nierównej murawie fosy i kocich łbach na dziedzińcach zamku jak masaż dla stóp. I jeszcze gdzieś w okolicy trzyma za mnie kciuki moja ukochana żona. Właśnie, gdzie ona jest? Gdyby tak się pojawiła w zasięgu wzroku mógłbym ją poprosić o … colę.
Nagle moja euforia zamienia się w niezrozumiałą tęsknotę za nektarem ultrasów czyli odgazowaną colą. Właściwie tylko tego brakuje mi do pełni szczęścia. Czuję, że jak napiję się coli to powróci do mnie moc żelaźniaka, złapię drugi, a może dwudziestydrugi zastrzyk energii. I zrobi mi się lżej na żołądku, który jakoś dziwnie zaczyna puchnąć. Spoglądam na swój brzuch i zauważam, że biegnę cały czas w koszulce na lewą stronę. Która powyżej mojego pasa jakoś tak dziwnie się unosi. I nie chodzi o wiatr. Przynajmniej atmosferyczny. Coś dziwnego dzieje się z moimi kiszkami.
Szybka analiza problemu doprowadza do dwóch wniosków: a) potrzebuję coli b) batony zbożowe plus izotonik i woda równa się nadęty brzuch, a więc tylko cola mnie uratuje. Ten drugi wniosek jest trochę bez sensu ale nie przychodzi mi nic innego do głowy więc chwytam się tej coli jak brzytwy.
Wyprawa po … colę
Jak można zdobyć colę nie przerywając biegu? Rozważam porwanie ze stolika szklanki z niebiańskim napojem któregoś z turystów. Kłopot tylko w tym, że po pierwsze primo większość pije inny napój słowiańskich bogów (ten o kolorze słomkowym), a po drugie przecież będę jeszcze tędy wracał parę razy. Nie trzeba być zatem Sherlockiem, żeby wydedukować jak dopaść złodzieja triatlonistę. Rozważam jeszcze zastawienie jakiś fantów za butelkę coli albo zwykłe żebranie, aż nagle słyszę trąby anielskie.
Rozstępują się niebiosa i widzę moją przeuroczą małżonkę. Na głowie kwietny ma wianek w ręku … nie jakiś tam zielony badylek tylko butelkę coli. Nie zauważam już biegnącego baranka (w końcu są ich całe zastępy tutaj) i latającego nad nią motylka, bo skupiam się (a nie to za chwilę) na jej fantastycznych kształtach. Tym razem chodzi o butelkę. Nie wiem jak moja najlepsza z żon odebrała moje telepatyczne przekazy ale udało się. Po chwili radosnych okrzyków i wymachiwania wszystkimi (no może poza jednym) członkami mam w ręku butelczynę. Cola nie jest wprawdzie odgazowana więc mój bebzon rośnie jeszcze bardziej i powoli przypominam faceta za 1 mln dolarów czyli szczęśliwca, który zaciążył ale jest! I to jest najważniejsze. Teraz mogę przenosić góry.
Królestwo za toitoia
Przez jakieś 10 minut. Po 10 minutach i 3 łykach coli, zaczynam się zastanawiać o co mi właściwie chodziło z tą colą. Napój jak napój, słodki jak cholera, lepiący się i wcale nie uzdrawia coraz bardziej wirującego brzucha. A właściwie kiszek, które dają mi do zrozumienia, że niezbędny jest zjazd do bazy i shitstop.
Dla mnie to jest zupełna nowość. Nigdy nie miałem problemów żołądkowych na maratonach. Po albo przed to i owszem ale w trakcie nie znałem tego uczucia.
Co robić?! Help! Do końca zostało trochę za dużo kilometrów, żeby dowieść nadbagaż do mety. W czasach Krzyżaków pewnie fosa była standardowym miejscem do którego odprowadzano nieczystości ale teraz jest jedynie … bardzo odsłoniętym miejscem. Nerwowe rozglądanie nie pomaga w utrzymaniu sensownego tempa ale w tej chwili to nie jest największy problem. W tej chwili jest kupa do zrobienia!
Ratuje mnie rozsądek i doświadczenie orgów czyli toi toie w okolicach startu-mety. Przebiegamy obok nich już drugi raz, nie licząc przejazdu rowerem czy przebierań. Zwyczajnie ogarnęła mnie ślepota toitojowa, że ich wcześniej nie zarejestrowałem. Z radością wpadam do tego przybytku … chciałbym napisać rozkoszy ale niestety okazuje się, że nie jestem pierwszym gościem. Wychylam głowę na zewnątrz łapię powietrze i postanawiam ogarnąć wszystko na wdechu. I wtedy z rozpaczą spoglądam na mój triatlonowy strój. Przypomina jednoczęściowy kostium pływacki, a właściwie to jest jednoczęściowy kostium pływacki. Szybka ocena sytuacji doprowadza mnie do jednoznacznego wniosku. Muszę się obnażyć.
Pominę opis karkołomnych prób roznegliżowania się w ciasnym i śmierdzącym toitoiu. Daruję Wam również historie rodem ze stanu wojennego pt „niedobory papieru”. Dość powiedzieć, że wstrząśnięty i zmieszany wpadam na punkt żywieniowy z okrzykiem „lejcie mi wodę na ręce”. Nie, nie, nie było tak źle jak myślicie. Ale niewiele lepiej.
Połówka do zrobienia
Tak czy owak, jak mawiał Zenon Nowak, pozostało mi do przebiegnięcia jakieś 2/3 maratonu czyli jedyne 27 km czyli 4 kółka. Kolejne poszło jeszcze całkiem znośnie ale po przekroczeniu połówki dystansu zaczęły się prawdziwe schody. Tempo zaczęło spadać, a ja nabrałem nieprzepartej ochoty na … spacery. Po co biec, jak można maszerować. Albo jeszcze lepiej człapać. Skupiałem się na wymyślaniu co zjem, a właściwie skubnę na kolejnym punkcie żywnościowym, które są zaopatrzone jak Lidl przed świętami. Na ostatnim była ćwiartka banana to może teraz cząstka pomarańczy? Albo 1/8 rogalika. O piciu izotonika nie ma mowy, woda smakuje dziwnie metalicznie. Przydałaby się … nie nie cola. Zwykła herbata.
A najlepiej przydałoby się zakończyć tę męczarnię.
Marsz żywych trupów
Pomysł przejścia do marszu podsunęli mi inni współcierpiący. Nagle zanotowałem, że właściwie większość już idzie lub truchta. Jedyny który przebiegł obok mnie dziarskim krokiem okazał się sztafetowcem czyli gościem, który tylko dziś biegał. Czołówka z IM i większość z połówki już radośnie stała pod prysznicami lub odbierała medale i nagrody. Na trasie pozostali Ci najbardziej wytrwali czyli najwolniejsi. Którzy chcąc nie chcąc postanowili przedłużyć sobie tę przyjemność do granic wytrzymałości.
Chciałbym bardzo napisać, że udało mi się odrzucić haniebną myśl o przejściu do marszu ale niestety nie udało się. Połowicznym sukcesem było to, że nadal więcej biegłem (oksymoron) niż szedłem. A nawet jak szedłem to starałem się to robić żwawo.
Przygnębiającą atmosferę podkreślali turyści, a właściwie ich brak. Zwyczajnie się zawinęli. Pewnie dlatego, że robiło się coraz bardziej ponuro na niebie. Zresztą kto by chciał patrzeć na ten marsz żywych trupów.
Skończył się nawet niesamowicie motywacyjny widok, który rejestrowałem na każdym kółku. Połówkę robił razem z nami niewidomy chłopak, który biegł z przewodnikiem. Jak on przebiegł przez te nieszczęsne kocie łby i przeoraną fosę nie mam pojęcia. Za każdym razem, jak go widziałem słyszałem wewnętrzny głos „przestań się mazać, weź się w garść. Myślisz, że Ty masz ciężko? Spójrz na niego!”. Niestety my hero skończył swój bieg, gdy mi zostały jeszcze 2 kółka.
Prawie koniec
Chciałbym napisać o epokowej walce, dramatycznych chwilach, upadkach i powstaniach ale nie ma co koloryzować. To było żmudne klepanie kilometrów, jak orka zmarzniętej ziemi tępym pługiem, zaprzęgniętym w cherlawe woły. Było klasyczne oszukiwanie mózgu „jeszcze tylko parę kilometrów, co to jest parę kilometrów, przecież na treningach to pikuś”. Gdzieś w zakamarkach tego co kiedyś nazywało się moim mózgiem, tliła się jeszcze świeczka z napisem 11:59. Muszę utrzymywać tempo 6 min/km to 12 godzin będzie połamane.
To co 3h temu wydawało mi się do zrobienia bez wysiłku, nagle stało się tytaniczną pracą. Jakimś fedrowaniem kilofem betonowego kloca. Pchaniem ciężarówki pełnej gruzu. Jedzeniem rozgotowanego szpinaku. Wpiszcie sobie sami co dla Was jest prawie ponad siły.
Gdy wydawało mi się, że jednak nie dotrwam, nie dobiegnę, zorientowałem się, że przecież biegnę ostatnie kółko. Do mety mam jakieś 2-3 km. I wtedy… nie, nie, nie dostałem skrzydeł. Raczej małe skrzydełka poderwały mnie do pokracznego biegu. W Ministerstwie Dziwnych Kroków miałbym szanse na niezły stołek. Przynajmniej sekretarza stanu. Wiedziałem, jednak, że choćbym miał się czołgać do końca to ukończę. Mała euforyjka pozwoliła mi przebiec, zamiast maszerowania ostatnie 2 kilometry. W lekkiej mżawce, która zamieniła się później w całkiem konkretny opad. Mżawka zresztą uratowała mnie przed tłumaczeniem się, dlaczego mam mokre policzki. Bo były mokre, choć gęba śmiała mi się do ludzi, siebie samego i zegara który pokazywał 11 godzin 55 minuty i 57 sekund. A nawet do zakutego w zbroję rycerza, który salutował mi mieczem albo toporem. Nie pamiętam czerwonego dywanu i całej otoczki mety. Liczyło się tylko to, że jestem na niej i że zdążyłem przed upływem 12 godzin.
Zostałem finisherem Castle Triathlon na dystansie długim czyli 3,8 km pływania, 180km rowerowania i 42 km 195 m biegania. Za jednym zamachem. Bez odpoczynku. Poniżej 12 godzin.
Statystykom dodam tylko, że byłem 63 na 150 którzy ukończyli triatlon, a na mój wynik złożyło się:
- pływanie 1:27:51 (105 miejsce),
- strefa zmian T1 – 11:03 (prawie najdłużej się kokosiłem),
- rower 6:18:48 (103 m.),
- strefa zmian T2 (7:04),
- bieg – 3:51:41 (27 miejsce!).
Czy było warto?
Bez dwóch zdań.
Po co?
Zdobywca Mount Everest na pytanie „Po co Pan na niego wszedł” odpowiadał „Bo tam stoi”. Ja bym dodał „bo to stojąca przyjemność”. Nie, nie jestem masochistą i nie odczuwam przyjemności z powolnego umierania w czasie wyścigu. Raczej z wyznaczania i zdobywania celów. Nie wiem, czy czuję się bardziej szlachetny (praca uszlachetnia) ale na pewno spełniony, gdy po kilkumiesięcznej orce na treningu, sponiewieraniu się na wyścigu dobiegam do celu ze świadomością dobrze wykonanej, nikomu niepotrzebnej roboty. No może nie „nikomu” – mi się przydaje. Poziom zadowolenia +10. Poziom spełniania 100%.
Czy chciałbym to powtórzyć?
Raczej nie. Zmęczenie organizmu w czasie zawodów przechodziło za bardzo w fazę stuporu. Sam wysiłek miał zbyt niską intensywność – kwestia oczywiście poziomu wytrenowania. Ale żeby przejść na inny poziom trzeba jeszcze więcej trenować. A dla mnie 10h treningu w tygodniu (nie licząc czynności okołotreningowych) to jednak za dużo. Za dużo czasu do odebrania rodzinie i przyjaciołom. I zbyt duże obciążenie dla coraz mniej młodego organizmu.
Tak czy owak traitlon na dystansie Ironmana czy jak kto woli długim dystansie żegnam. Z dumą i radością ale żegnam.
Przynajmniej na razie. 😉
PS. Jako dodatek kilka myśli dot. treningu do dystansu Ironman:
- Biegać zacząłem w 2008 r., jakieś tam pierwsze treningi w 2009 roku. Pierwszy triatlon (1/4) ukończyłem w 2012 r. Do dystansu długiego przygotowywałem się 4 miesiące (maj – sierpień) przez ok 200h czyli jakieś 50 godzin miesięcznie.
Oczywiście od stycznia do 17 kwietnia nie leżałem na kanapie tylko trenowałem do maratonu, który miał mi dać przepustkę do Maratonu w Bostonie. - Treningi do Ironmana to był przede wszystkim rower (długie wyjeżdżenia). Biegałem zazwyczaj w ramach cegły (rower+bieganie lub pływanie+bieganie). Najwięcej pływałem w czasie urlopu w sierpniu. Głównie wody otwarte. Ogromna różnica w porównaniu z basenem. Tygodniowo zazwyczaj treningi zajmowały mi ok 9-10 godzin, choć zdarzały się tygodnie 16 i 18 godzinne (długie wycieczki rowerowe).
- Nie stosowałem specjalnych diet. Starałem się odżywiać zdrowo. Nie miałem fizykoterapeuty. Po każdym treningu rozciągałem się i/lub wałkowałem.
- Odkryłem, że świetnie na moją wydolność robi trening typu 2-4h wyjeżdżenia na rowerze + 0,5-1h biegu w tempie maratońskim. W trakcie biegu odczuwam braki energetyczne podobne do maratonu, a dużo lepiej znoszę te treningi niż np. 2h biegania. Praktycznie taki trening zastąpił mi długie wybiegania w 2018 i 2019 roku gdy pobiłem życiówki na wszystkich dystansach od 5km do maratonu 😊
- W miesiąc po Castle Triathlon w Malborku pobiłem życiówkę w maratonie na 3:09. Praktycznie bez większego przygotowania maratońskiego (2,3 spokojne wybiegania w tygodniu).
- Gdybyście mieli pytania to śmiało piszcie w komentarzach 🙂