Jak zostałem Żelaźniakiem?

Dlaczego nikt nie nazywa Człowiekiem z Żelaza (Żelaźniakiem) maratończyków? Przecież triatlon na dystansie ironman (3,8km pływania, 180km roweru i 42,195 m biegu) to maraton poprzedzony przydługą rozgrzewką w wodzie i na rowerze. Przynajmniej tak mi się wydawało i dlatego wpisałem ironman na listę „to do”.

Dlaczego Ironman w 2016?

Jak trenować więcej, a jednocześnie dać odpocząć organizmowi, który zaczął się buntować? Przed takim dylematem stanąłem po nie w pełni udanym sezonie 2015. Nieudany projekt „kwalifikacje na Boston 2016”, właściwie niepoprawiona życiówka na 10 km, złamanie zmęczeniowe prawej goleni. Szału nie było.

Na pocieszenie została Korona Gór Polskich i życiówka w półmaratonie. No i w miarę szybkie pozbieranie się po złamaniu zmęczeniowym. Lista celów „do zdobycia kiedyś” była całkiem pokaźna. To co by tu?

Decyzja przyszła (jak to zazwyczaj u mnie) spontanicznie. Pewien znajomy pływak w chwili zwątpienia w sens „machania rękoma w dziurze z wodą zwanej basenem”, rzucił hasłem – a może by tak Ironman? Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pomimo tego, że trening do triatlonu wymaga zakonnego życia, pożera czas, rozluźnia więzi ze znajomymi i rodziną. Przeraża godzinami, które trzeba wyklepać, miesiącami, które trzeba zaplanować i poświęcić bożkowi z żelaza. 12 miesięcy i 12 godzin przygotowań tygodniowo. 6 treningów w tygodniu, najlepiej 2 dziennie. Nawet dla mnie było to trudne do wyobrażenia, trudne do przełknięcia.

Sporty wytrzymałościowe nauczyły mnie jednak, nie poddawać się magii liczb i słów. Jak można zjeść słonia? Po kawałku.

 

Planowanie

Planowanie było dość oszczędne. Ironman – ale w jakim czasie? 12 godzin brzmi dobrze. Ale czy realnie? Skoro w 2012 roku skończyłem połówkę w 5:56, a teraz jestem lepiej wytrenowany to 12 godzin jest możliwe. Nie róbcie tego w domu! To były Himalaje naiwności i braku pokory.

Dopiero na miesiąc przed startem dowiedziałem się, że szacowanie wyniku w Ironmanie jest jak szacowanie ilości słomek w stogu siana. No dobra dokładność może jest troszkę większa. Np. jest taki wzór na spod bardzo grubego palca = czas w Ironman = 2xczas w połówce +1h

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym pozostał jedynie przy jednym celu. W końcu 18 kwietnia kończę 42 lata i 195 dni. Świętowanie w Bostonie na najstarszym maratonie świata odpadło ale mam po prostu w ten dzień pójść do pracy?

Do celu głównego Ironman 2016 dołożyłem „wyrównanie rachunków” z maratonem w Łodzi. Naciągnąłem argumentacje, że przecież trening maratoński również rozwija moją wydolność i przyda się przed Ironem. To tak jak nauka języka chińskiego ma pomóc w egzaminie z fizyki. Albo trening w piciu wody w przepłynięciu kanału La Manche.

Treningi

Tutaj powinien nastąpić przydługi opis wylewania potu, łez i krwi w piach, mazurskie jeziora i podkampinowski asfalt. Wstawanie w weekend, gdy normalni ludzie przewracają się na drugi bok. Do tego powinienem dołożyć mój beztroski brak wiedzy na temat przygotowań do imprez tri. I coś co trudno nazwać planem treningowym. Raczej golem ulepiony z biegowej gliny, wymieszany z wodolejstwem internetowych mądrości, ze szczyptą mądrych rad (które to?), które gdzieś zasłyszałem lub przeczytałem. Na jakich nogach będzie poruszać się ten golem? A przede wszystkim czy nie utonie w Nogacie, który opływa malborski zamek, bo właśnie pod zamkiem w Malborku miał się odbyć Castle Triathlon. Miało się okazać 4 września.

Wyprawa po krzyżacki pióropusz

Obleganie zamku w Malborku zacząłem od soboty. Przed przyjazdem składałem się z motywacji, wiary we własne siły, pozytywnego nastawienia. Na miejscu przypominałem polskiego rycerza z mazowieckiej wioski, który zobaczył ogrom i potęgę zamku w Malborku. Fosę na 3,8km, mury na 180 km, i 42,2 strzelnice. A przede wszystkim zobaczył coś co wyglądało jak kosmiczna budowla.

Jak się do tego zabrać?

Jego pocieszali ziomkowie „Jak nie Ty to kto”, „przecież budowali to ludzie z krwi i kości”, mnie rodzina i  znajomi. Nie wiem jak jego ale moje portale były pełne i nie była to pielucha rowerowa.

Przed rozpoczęciem oblężenia zasiedliśmy (Ci co dorwali się do miejsc) w Sali Karwana, żeby posłuchać ostatniego słowa orgów. Zaczęło się podglądanie współbratymców i standardowe porównania. Za czasów Jagiełły liczyła się pewnie święcąca się zbroja. Najlepiej gdyby miała prawie niewidoczne wgniecenia. Tyle zostało ze świetnych rycerzy, którzy mieli pecha stanąć w szranki z obecnym tu panem ….. Teraz zbroję zastępowały koszulki z zaliczonych zawodów. Najlepiej jeśli miały duży znaczek z M i niby nic nie znaczącą kropką nad pierwszą pałką eMki. Znak rozpoznawczy Ironmana. Nawet jeśli to była tylko połówka to i tak duży IM dodawał szyku. Oczywiście najlepiej komponował się z wycieniowaną sylwetką bez grama tłuszczu, delikatnym bicepsie i szeroką klatką (tak jakoś urosła przy pływackim treningu) oraz wyrzeźbioną łydką. Do tego dodajemy lekko nieogoloną twarz poznaczoną śladami pojedynków z życiem, kilometrami i przeciwnikami. I spokojny wzrok, który w każdej chwili może zmienić się w spojrzenie bestii. Ironman jak z obrazka.

Aż dziw, że tej Sali nie oblegają dziewki poszukujące mężczyzny swojego życia. Gdzie znaleźć lepsze ideały?

Dobra popłynąłem. Niektóre zbroje przykrywały lekką nadwagę, we wzroku innych rycerzy spod wezwania IM widać było rozbieganie i wątpliwość „co ja tutaj robię”. Zobaczymy jutro o świcie, kto wyciągnie dłuższy miecz i ile bestii zmęczenia potrafi pozbawić łba.

Panowie dziś troszkę umrzemy

Takim miłym zdaniem rozpoczynał podobno swoje starty Emil Zatopek.

Chciałem nawet zagrać takiego twardziela do grupki stojących obok mnie …fok. Dobra foka była tylko jedna, reszta to były morsy czyli faceci w opiętych gumowych piankach.

A może spiker powinien zakrzyknąć

witam bractwo zwolenników opiętego wdzianka. Na dzisiejszym spotkaniu wybierzemy brata z najbardziej spiętym pośladkiem, Mega gumowca o największym wytrzeszczu oczu, Najbardziej opływowe kształty tego i owego. Bracia przywitajcie się głośnym klapnięciem waszych gumek”.

Dobra, oczywiście wszyscy wyglądaliśmy jak Navy Seals, która za chwilę miała zacząć super niebezpieczną  misję podczepienia torped pod siedzibę Wielkiego Brata z ISIS.

Nawet zgadzał się czas. Skoro świt.

Zaczynamy twardziele

Pływanie to taka dziwna konkurencja, która niby w długim triatlonie ma niewielkie znaczenie (w końcu to tylko ok 10-15% czasu całości), a której boi się najwięcej żelaźniaków.

Bałem się i ja. Nic tak jednak nie podnosi na duchu, jak… ktoś inny trzęsący portkami. „K…a, to mój ostatni raz. Więcej tego nie będę robił. Pie… po co się męczyć.” „Stary, chyba zrezygnuję. Nie dopłynę”, „F…k okularki mi przemakają. Wychodzę.” „Kurczę, ja nigdy nie przepłynąłem tyle. Do tego ten prąd, a jak mnie poniesie na brzeg?”

Zanim wszyscy uciekli z brzegu, starter dał sygnał do wejścia do wody i za chwilę ruszyliśmy.

Miłe złego (?) początki

Nie wiem czy to te motywacyjne przemowy, czy może łagodny nurt (a właściwie jego brak) Nugatu, a może dlatego, że trochę potrenowałem na otwartych wodach, początek pływania przepływa mi wyjątkowo spokojnie.  Wodniki i inne wodne syreny nie obłapują mnie, jak zazwyczaj, nie ciągną do swoich podwodnych pałaców. Straciłem na atrakcyjności? Syreny nie śpiewają mi prosto do ucha „nie umiesz pływać, woda zalewa Ci płuca. Połóż się na plecy.”  Do mózgu nie wlewa się zatruta woda, zawierająca substancję paniki. Nie powoduje, że oddech jest krótki, urywany, jakbym dochodził do szczytu.

Wyrasta mi dodatkowa płetwa i jak rekin żarłacz pożeram kolejne metry wody. Jednocześnie czuję się wyswobodzony od przyciągania, unoszę się jak na wodnym materacu. Szum wody uspokaja, fale delikatnie masują całe ciało. Myśli zaczynają odpływać, ręka łagodnej syreny głaszcze mnie po pośladku. Teraz smyra od pośladka przez udo do … Ups, jedyne syreny jakie znałem, miały dwycylindrowy silnik i metalowe zderzaki. Ich kształty były ponętne ale raczej dotyk miały chłodny, metaliczny. Pobudka jest zbyt gwałtowna. Krztuszę się wodą, i szybko wyciągam łeb ponad powierzchnie, żeby sprawdzić tego zalotnika. To jeden z żelaźniaków, a za nim cała płynąca ławica morsów zbliżyła się na wyciągnięcie ręki (fuj). Wszystko przez białą boję, którą trzeba ominąć z prawej strony. To ona sprowokowała te zaloty. Na twarzach macantów jakby tlił się przepraszający uśmiech „to tylko przelotne zaloty, nic na poważnie”. Jak tylko mijamy boje, wszyscy rozbiegają się, przepraszam rozpływają na bezpieczną odległość. Że niby „nie interesują mnie Twoje wdzięki”. Ktoś tam jeszcze sprawdza, czy mam łaskotki w stopach ale odmowa pieszczot w postaci kilku kopnięć ostudza jego zapędy.

Szpieg Jagiełły

Zostaję samotny w bezmiarze oceanu, znaczy się Nogatu. Okazuje się, że pomimo tego, że odpłynąłem to popłynąłem całkiem żwawo i pierwsze kółko zamiast w 30 minut upłynęło w 20 minut. Stukam jeszcze w zegarek, czy nie stanął, znaczy się nie zatrzymał i płynę dalej. Zaczynam analizę „Jakim cudem płynę tak szybko?”. Hipotezy: „wyrosły mi przez noc płetwy”, „dostałem olśnienia i wiem jak się idealnie pływa”, „płynę w nogach jakiegoś giganta, który zmniejsza opory wody” odrzucam. Pozostaje „dystans jest niedomierzony”, „pomaga mi prąd rzeki”. Wprawdzie teza z prądem jest trochę naciągana –  w końcu płyniemy tam i z powrotem ale o 6:30 płynąc w dość nieprzezroczystej wodzie o smaku lekko rozwodnionego bajora, trudno o logiczny wywód. Trzymam się jak tonący brzytwy, myśli, że jest dobrze i niech tak pozostanie. Nawet jeśli to tylko chwilowy cud. Może załamanie przyciągania, rozwodnienie rzeki albo kosmiczny pył?

Zresztą już za chwilę sprawdzimy, jak udało mi się przepłynąć 2 z 4 kółek. Znów zegarek pokazuje 20 minut. Chwilo trwaj. Żebym całkowicie nie odfrunął na skrzydłach euforii  – w końcu nie potrzebuję teraz skrzydeł, a raczej płetwy, zaczynam „myśleć o czymś innym”.

Wyobrażam sobie, że jestem szpiegiem Jagiełły, który musi dostać się na zamek krzyżacki. Podpłynąć pod mury i przedostać się do środka. Jak większość szpiegów dowiedziałem się, gdzie jest kanał ściekowy i właśnie przez niego…. Ściekowy? Jagodzianka ze śniadania, niebezpiecznie zbliża mi się do gardła. Chyba właśnie przepłynąłem przez jakiś prąd, którego zapach opanował moją wyobraźnię. Podnoszę głowę powyżej tafli wody i widzę skąd ten odruch wymiotny. Mój wewnętrzny GPS stracił kontakt z satelitą zaczepioną na boi i zaczął nawigować na motorówkę ratowników. Smród benzyny zawsze pobudzał moje wnętrzności do nadmiernej aktywności. Ale cholera, kobieta na łodzi coś wykrzykuje. Czyżbym płynął nie w tę stronę? A może jak Titanic płynę na jakąś lodową górę? Krótki przegląd sytuacji i widok boi (dziwnie idealnie na wprost) trochę mnie uspokaja.

Do łódek ratowników jestem w sumie przyzwyczajony. Zazwyczaj na zawodach Open water, mam własnego ratownika. Gdyby nie to, że ma napisane na plecach koniec wyścigu, czułbym się jak VIP.

To który właściwie jestem?

Rozglądam się dookoła (o ile można się rozejrzeć dookoła, nie przestając płynąć kraulem) i wygląda na to, że znów jestem ostatni. A wydawało mi się, że jeszcze paru maruderów płynęło koło mnie. Nic to, czas mam rewelacyjny, nawet jak będę ostatni to odrobię to wszystko na rowerze i w bieganiu. Ja Wam wtedy pokażę… swoje plecy.

Nagle, kątem oka spostrzegam jakiś ruch. Tym razem to nie jest woda rozchlapywana przez moją rękę. To inny czepek i inne ręce. Młócą wodę, miarowym rytmem. Ha czyli jednak nie jestem ostatni. Ktoś tam jeszcze płynął i właśnie mnie dogania. Fajnie. Coś tylko dziwnie przyspiesza. Już finiszuje? Przecież dopływamy do końca trzeciego kółka, zostało jeszcze jedno?! Zbieram się w sobie i postanawiam nie dać się wyprzedzić. Skubaniec, jest coraz bliżej mnie. W dodatku płynie jakoś mocno po prawej – pewnie źle nawiguje. No tak w końcu słabszy ode mnie. Mimo słabej nawigacji, zbliża się zaskakująco szybko, zrównuje się ze mną i wyprzedza. Bez kierunkowskazu, bez wysiłku. Pewnie wykorzystuje jakiś podwodny prąd. Trochę załamany takim „niesportowym” zachowaniem rywala wracam do swojego rytmu. Cholera, czyżby mój cud pływacki się skończył i wróciłem do swojego spacerowego tempa. Tempa drewnianej kłody płynącej, a właściwie ledwo poruszającej się naprzód.

Kraul na rękach

Kończę 3 kółko i sprawdzam zegarek. 24 minuty. Cud zmniejszył swoją intensywność ale nadal jakby trwa. A najważniejsze, że został mi tylko ok 1 km. Jakieś 40 basenów. Wróć. 1 km brzmi lepiej. Nie wiem jak pod pachami ale ręce nie są już tak świeże. Lewa, już nie wychodzi nad wodę przy ruchu napędowym. Prawa też nie jest już tak rześka jak poranna rosa. Zmęczone ręce, zaczynają się skarżyć, że to niesprawiedliwe, że reszta ciała się obija, a one muszą wymachiwać jak wiatrak na wietrze.

Kochane łapki, ale co ja mogę. Nie mam ogona napędowego. Ten z przodu uwięziony, zresztą już parę razy się na nim zawiodłem więc nie ma co polegać na nim w pełni. Zaraz! Przecież mam jeszcze nogi. Wprawdzie umowa była taka, że w wodzie wypoczywają – w końcu następne dziesięć godzin to one będą harować. Krótkie negocjacje pomiędzy moimi członkami, powodują, że nogi zaczynają jednak ruszać się co jakiś czas. Do napędu atomowego im daleko ale kłoda jakby przesuwała się żwawiej. Znów na horyzoncie widzę jakiegoś niedobitka, który mnie wyprzedza. Eureka! To nie jest niedobitek, to czołówka, która mnie dubluje! I ten, który mnie wyprzedzał wcześniej to też musiał być jakiś Phelps lub Popow spod Malborka. Czad.

Łzy wzruszenia ściskają mnie za gardło i zaczynam się dusić. Tylko dlaczego smak tych łez jest taki bajorowaty? Ups, zwyczajnie się zachłysnąłem „zmineralizowaną” z Nogatu. Zmęczenie daje o sobie znać. Całe szczęście, że biała boja wygląda już jak mała lodowa góra. To oznacza, że nie muszę już skręcać w prawo, tylko płynąć do brzegu! Kończę pływanie (w 1:27:51), dalej już będzie „z górki” mimo tego, że jesteśmy na Żuławach.

Wynurzenie

Przy brzegu , po pas w wodzie stoją wolontariusze wyciągający morsy ze szlamu zatoki zalanej ropą. Zataczamy się w pierwszych krokach jak pijani (Nogat ma trochę procent), a potem każdy nerwowo zaczyna rozbieranie. Zdzieranie z siebie neoprenowej skóry, pomimo braku dodatkowych narzędzi idzie całkiem zgrabnie. Gdyby jeszcze dywan po którym biegniemy był czerwony, a dookoła błyskało słońce i flesze aparatów, poczułbym się jak gwiazda triatlonu.

Dywan jest szary, zaczyna padać deszcz, a ja mam jeszcze z 300 metrów do strefy zmian. Gdy wreszcie dobiegam do wieszaka z dwoma torbami, zaczyna się zdejmowanie obcisłej pianki z nóg. Idzie jak po grudzie. Gdyby tak wolno rozbierały się kobiety w trakcie miłosnych igraszek to ludzkość by wyginęła. Faceci pospaliby się w oczekiwaniu na widok wolnych od rajstop lub pończoch damskich kończyn. Cholera, trzeba było pójść do żony lub do koleżanek na korepetycje ze ściągania obcisłych spodni!

Co na siebie włożyć?

Wreszcie czuje wolność w kroku, czy rozkroku – jak kto woli. I teraz zaczyna się kolejny kobiecy dylemat. Co na siebie włożyć. Koszulka rowerowa z krótkim rękawkiem i batonami w kieszeniach – jest. Oczywiście batony wypadają na ziemię, jakby były w zmowie z uciekającym czasem. Po założeniu rękawków, staję w stuporze, jak szafiarka przed pełną szafą. W ręku mam kurtkę, która ma mnie osłonić przed wiatrem, chłodem i deszczem. No z tym deszczem to już bardziej marketing, chłodu znowu takiego też nie ma. I wiatry jakby wyczekiwały na swój moment. Zakładać, czy nie zakładać oto jest pytanie. Jazda w takiej kurtce, przy zbyt wysokiej temperaturze da mi poczucie przebywania w mokrej saunie. 6,5 h w saunie to byłby rekord. Ale chyba nie o taki rekord tu chodzi.

Moje filozoficzne przemyślenia trwają istne wieki. Powstaje chyba nawet nurt filozoficzny, bo wokół mnie zaczynają się zbierać uczniowie, którzy rozważają podobne aksjomaty.

Kolejny uczeń, który zasiada koło mnie, wybija mnie ze stuporu. Wdziewam jednak kurtkę (w razie co będę nieprofesjonalnie obwiązany nią w pasie), buty i zaczynam biec do roweru. Rezygnuję z zakładania paska tętnomierza, bo wydaje mi się to zbyt skomplikowaną operacją. W końcu mam już na sobie jednoczęściowy kostium tri i obcisłą koszulkę rowerową. Pasek założony na te dwie warstwy mógłby nie działać zbyt dobrze.

Licznik przyjacielem żelaźniaka

Cóż mój plan jazdy na rowerze pod tętno spłynął wraz z deszczem. Pozostaje licznik rowerowy i trzymanie się założonej prędkości. W końcu trasa płaska, wiatru niewiele więc może nawet zadziałać.

Jest jedno ale. Licznik musi działać. Tymczasem on ze stoickim spokojem pokazuje 0 km/h, mimo tego, że biegnę z rowerem jak szalony. Wreszcie pokazują mi różową linię, która oznacza, że mogę wsiadać na mojego żółtego rumaka. Kręcę pedałami, jakbym miał motorek w …nogach, a licznik ze stoickim spokojem pokazuje … 0 km/h. Co to sen jakiś? Pamiętam, jak cieszyłem się z tego, że nie muszę zwracać uwagę na ilość okrążeń, które przejechałem, bo przecież mam licznik. Nie trzeba pobierać gumek, które na biegu oznaczają właśnie zaliczone okrążenie, bo przecież mam licznik!

Niestety wygląda na to, że miałem. To coś, co dynda na mojej kierownicy szyderczo nadal pokazuje 0 km/h, mimo, że wyraźnie przemieszczam się do przodu. Dobrze, że nie mniej niż zero. Prób nerwowego obstukania czy czułego przemawiania do jego procesorka nie podejmuję. W końcu jako przyszły człowiek z żelaza muszę mieć swój honor.

Policz to sam Sam

Postanawiam, że załatwię drania i będę … liczył prędkość na podstawie czasu i mijanych przydrożnych słupków. Te zagadki matematyczne mają dostarczyć mi rozrywki umysłowej w trakcie tego pasjonującego tasiemca pod tytułem 6h z haczykiem jazdy na rowerze. Zagadka powinna być banalna. Słupki co 100m, ilość sekund mnożę przez 10 i … No właśnie i co dalej? Najlepiej gdybym przejechał 1 km w 2 minuty. Wtedy wiadomo, że prędkość to 30km/h. Ale za cholerę nie mogę się wstrzelić w te 2 minuty. A to 1:54, a to 2:12. A jeszcze muszę pamiętać w której minucie i sekundzie zacząłem kilometr, a w której skończyłem. Potem odjąć, przeliczyć, a w między czasie znów zapamiętać.

Ta nierówna walka z liczbami tak mnie męczy, że postanawiam coś zjeść. Zastanawiam się czy sięgnąć po zapasy w kieszonce koszulki czy może te przytwierdzone do ramy. A ramę mam obklejoną batonami jak komandos karabin zapasowymi magazynkami. Można przebierać w smakach i wielkościach batonów.  Postanawiam zacząć od ramy, żeby poprawić opływowy kształt mojego rumaka, a jednocześnie pozbyć się lęków o odfruwające pożywienie. W końcu coś tam siąpi, a plaster miał być łatwo odrywalny, żeby w trakcie uwalniania batonów nie zaburzyć toru jazdy, ani nie wyszarpnąć lakieru z ramy. Zgodnie z przysłowiem „trzymaj się ramy to się nie …”

Jedzcie i pijcie …

Przeżuwanie zlepka zbóż, miodu i chyba żurawiny wprawia mnie w tak radosny nastrój, że zapominam o zagadkach, zakładanym tempie i innych obowiązkach. Po prostu kręcę sobie i żuję. Kręcę oczywiście pedałami nie mordą jak krowa z wierszyka Brzechwy.  Baton kończy się stanowczo za szybko przed załadowaniem kolejnego powstrzymuje mnie mój wewnętrzny głos. „Wielbłądem nie jesteś. Pij, będziesz łatwiejszy. Znaczy będzie Ci łatwiej jechać.” Głos wykluł się chyba z tych zakamarków, w które wdrukowałem sobie kilka przykazań żelaźniaków:

„Będziesz pił zaraz po pływaniu, nawet jak wypiłeś pół rzeki w której pływałeś”.

Chodzi o to, że po pobycie w wodzie łatwo zapomina się o nawadnianiu wnętrza i to wysuszone wnętrze potrafi się sromotnie mścić skurczami, omdleniami i innymi stanami wskazującymi na odwodnienie.  Tak więc „będziesz pił zaraz po pływaniu…” wkułem na pamięć i teraz mi się … odbija.

Gdzie żelaźniak chodzi piechotą…

A jak powszechnie wiadomo kto pije ten … sikać musi. W ten sposób dochodzę do klasycznego dylematu kolarza: sikać w spodnie czy się zatrzymać. Profesjonaliści potrafią podobno załatwiać problem wystawiając wentyl przez nogawkę i oddają mocz nie opryskując siebie, roweru i kolegów z peletonu ale ja nie jadę w peletonie i nie jestem profi. Dlatego pozostaje mi wizyta w rowie. Kontrolowana. Każdy taki sik-stop okazuje się zbawieniem dla moich pleców. Możliwość wyprostowania się –  bezcenna, całą resztę mogę załatwić kartą kredytową. W dodatku po jednym z takich sik-stopów, psiejsko-czarodziejsko do żywych wraca mój licznik. Zupełnie jakby potrzebował rozgrzewki albo był na dynamo, które dopiero zaskoczyło.

Atrakcje na trasie

Pozbawiony trosk i kilkuset mililitrów płynów jadę sobie beztrosko dalej, podziwiając okolice. I zaczynam się powoli nudzić. Droga prosta i płaska. Dwa razy na 30-kilometrowej pętli agrafka. Dwa razy zakręt 90 stopni. Trochę liści na drodze, a po za tym nuda.

Jedyną atrakcją okolicy są dzieciaki, które jak tylko widzą kolarza, zaczynają krzyczeć, a właściwie skandować. Na początku myślałem, że imiona jadących. Później, że dopingują jakiegoś lokalsa. Aż wreszcie udaje mi się rozszyfrować. Nie jest to ani Bogdan ani Zenon tylko … bidon. Przedsiębiorcze dzieciaki załapują, że kolarze wyrzucają bidony na pobocze. A każdy taki bidon to może być skarb. Rozpoczynają się więc równoległe do Ironmana zawody o wdzięcznej nazwie „Bidon challenge”. Liderzy są tak obładowani, że ciężko im się poruszać. A mimo tego nadal krzyczą „Bidon, bidon”. Ciekawe gdzie jest skup tych bidonów?

Jeszcze jedną „atrakcją” jest wyprzedzanie innych żelaźniaków. Cała ta operacja była dość dokładnie opisana przez orgów na imprezie zapoznawczej, przepraszam odprawie. Jak zbliżam się do wyprzedzanego to powinienem zjechać na lewą stronę, jak najszybciej go wyprzedzić,  minąć o kolejne 5m i wjechać na standardowy tor jazdy. Wszystko po to, żeby nie korzystać z tunelu aerodynamicznego czyli pisząc slangiem nie draftować. Oczywiście to jest fajna teoria, bo w praktyce zazwyczaj to wygląda tak.

Wyprzedzający i wyprzedzany jadą podobną prędkością. Wreszcie wyprzedzający decyduje się na manewr czyli ciśnie ile sił w nogach. Wyprzedzany wtedy się pobudza „o kurna, ktoś mnie wyprzedza” ale zgodnie z savoir vivre nie powinien przyspieszać, a nawet zwolnić. Wyprzedzający wymija go, po czym … zwalnia, bo się przecież zmęczył wyprzedzaniem. Niektórzy nawet są tak zmęczeni, że zaraz po wyprzedzeniu … zabierają się za jedzenie. Oczywiście to wywołuje mocny w…yskok tętna wyprzedzanego, bo żeby nie być posądzonym o drafting musi też zwolnić albo rozpocząć manewr wyprzedzania. I tak można w kółko.

Jak ja nie cierpię …

Pomiędzy manewrami połykam kolejne kilometry i batony. No i okrążenia. Do czwartego włącznie jedzie mi się całkiem dziarsko. Dopiero na piątym dołącza do mnie Smerf Maruda. „Jak ja nie cierpię tego jeżdżenia. Bez sensu to wszystko. Po co mi to męczenie się. Jak trochę zwolnię to przecież nic się nie stanie. Nikt nie zauważy.”

Cięta riposta w stylu „Panie ja tu 12h chcę złamać. Nie mam czasu na polegiwanie na rowerze.” wypada jak żyletka w peerelowskiej temperówce.  Tępieje.

Niby nie pada, a pod kask napływają wątpliwości albo jak kto woli wyjaśnienia, dlaczego zwalniam –  „nie mogę się zajechać, bo mam jeszcze maraton. A maraton to nie dom, nie można go zaczynać od ściany.” Włącza się też wiercenie na siodełku. Niby kręcę kulasami przez cały czas, a czuję się, jakbym miał odleżyny. Bolą mnie plecy, tyłek (?), ramiona, łokcie itd. Chyba łatwiej wymienić, co mnie nie boli. Próby wiercenia się na siodełku czytaj zmiany pozycji kończą się tym, że prawie ląduję w rowie. Tym razem niekontrolowanie. Przypominam sobie opowieść kolegi triatlonisty, który nie chciał śmiecić na drodze i postanowił rzucić skórkę od banana do rowu. Lewą ręką do prawego rowu. Obudził się w karetce.

Daleko jeszcze?

Obraz karetki działa na mnie jak sole trzeźwiące. Skupiam się na tym, żeby jechać prosto. Dziwi mnie tylko, że coraz mniej rowerzystów wokół mnie. Nikt mnie nie wyprzedza, ani ja nikogo nie mijam. No dobra, ja właściwie od początku mało kogo mijam ale skąd ta pustka wokół mnie? Eureka! Większość już skończyła i pewnie szczęśliwcy zaczynają biec. A ja nadal, jak ten chomik w kołowrotku.

Brak innych towarzyszy niedoli podnosi poziom znużenia czy jak kto woli pogłębia dołek. Mikro gimnastyka na siodełku coraz mniej pomaga, dopalanie węglami też ma moc słabej zapałki zamiast miotacza ognia, najwyraźniej czas kończyć ten nudnawy serial. Został ostatni – 6 odcinek, w którym reżyser ze scenarzystą są całkowicie wypruci z pomysłów, a dialogi pisze im chyba Google Translator z pierwszych lat działania. Najśmieszniejsze, że marzę nie o tym, żeby zjeść karkówkę, napić się piwa czy położyć się na leżaku, tylko, marzę o tym, żeby zacząć biec. Wyprostowany machając rękoma jak holenderski wiatrak. Przez chwilę wpadam nawet na pomysł, żeby się zatrzymać i zrobić jakąś szaloną gimnastykę rozciągającą ale powstrzymuje mnie myśl, że będę musiał znów wsiąść na to cholerne siodełko. To już lepiej dojechać się do mety i porzucić rower z obrzydzeniem i nie wracać do niego przez najbliższe pareset lat.

część druga >>

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *