Łodzią do Bostonu cz. 1

Skąd się wziął pomysł, żeby przebiec maraton w dniu 42,195 urodzin? Głupie pytanie 😉 Ale jak to zrobić, skoro wypada to w poniedziałek? Trzeba go sobie zorganizować albo … mieć dziki fart.

Mamo, dziękuję Ci, że mnie porodziłaś 6 października 😉

Dzięki temu moje 42,195 urodziny przypadają 18 kwietnia czyli w dniu najstarszego ulicznego maratonu na świecie – Maratonu w Bostonie!

 Dobra, na jeden fuks można liczyć. Na resztę trzeba zapracować. Na szczęście Boston to jedyny z cyklu Major Marathon, na który nie ma losowania. Trzeba się wykazać wynikami. I to całkiem konkretnymi. W mojej kategorii to minimum 3:15:00 zrobione w maratonie, który Boston uznaje za maraton 😉

Co gorsze, zapaleńcy, którzy tłumnie zapisują się na Boston Marathon podnoszą poprzeczkę jeszcze wyżej. Start w 2015 roku zapewniał wynik 3:14. Ile trzeba będzie wykręcić, żeby się dostać w 2016 roku?

 Dla bezpieczności, założyłem, że 3:09:59 da spokojny zapas. Poza tym cyferki takie fajne 😉

Pozostało znaleźć dobry bieg. Trzeba się wyrobić do początku września czyli pozostają maratony na wiosnę. Najprościej byłoby pobiec Orlen Warsaw marathon ale kto by tam szedł na łatwiznę. Trzeba sobie skomplikować trochę życia i wyznaczyć 2 cele na 2015 rok. Jeden to Boston, drugi to zbieranie punktów do UTMB czyli konieczność startu w dwóch ultra. Jeden na wiosnę, drugi na jesień.

 Jak się okazuje, wiosenne weekendy biegowe z imprezami, które uznaje UTMB i Boston Marathon są w Polsce … dwa. Jeden 19.04, drugi 26.04 czyli Łódź i Niepokorny Mnich w Szczawnicy.

 Krew pot i łzy czyli treningi

 Jak się wymyśliło, tak też się i robiło. Nie warto się rozwodzić nad 4 miesiącami treningów. W końcu liczy się cel, a nie droga. To, że był piach (zamiast śniegu), pot i (gorąca) krew to oczywista oczywistość. To, że nie było ani jednej sesji na bieżni, bo tak mało śniegu i lodu było na zewnątrz, wydawało się cudem. Specjalnie dla mnie 😉 Były rekordowe kilometraże, wyjątkowo dużo długich wybiegań. Nie mogło się nie udać. Zero chorób, zero kontuzji. No właśnie, kontuzji.

 Kontuzjo, pozwól żyć

 Gdzieś w połowie marca, niewinnie zaczęło mnie boleć przy goleniu. Ale nie porannym tylko prawym. WTF, ja biegacz z 6 letnim stażem (to brzmi dumnie, prawie jak facet z półwiecznym doświadczeniem), ponad tysiąc kilometrów rocznie i ma kontuzje mięśnia początkującego?

 Ból był tak wredny, że pojawiał się czasami, niby jakiś szpieg z krainy deszczowców. W czasie kontrolnego Półmaratonu w Warszawie, przyczepił się na dobre. Ale kto by się tam przejmował takimi drobnostkami, skoro bije się rekord na połówce o ponad minutę!

Przejmować się nie ma co ale dla spokojności sumienia do lekarza można pójść. Tym bardziej, jeśli się usłyszy sakramentalne „Niech Pan nie biega”. Łatwo wtedy skwitować taką diagnozę, żarcikiem o konowałach i temat z głowy.

 Lekarz, jednak zaskoczył. Trochę postraszył, trochę uspokoił (złamanie przeciążeniowe to nie jest). Najważniejsze, że nie wydał zaleceń, nie do spełnienia typu „zero sportu”. Rower i pływanie dozwolone.

 Ostatnie 2 tygodnie przed Łodzią pozostało ładować akumulatory „węglowe”, oszczędzać się i czekać. I wmawiać sobie, że taka superkompensacja da mi power jak w elektrowni jądrowej.

 „W końcu jesteś rozsądny i jak będzie trzeba to zejdziesz”

Cytat jak z Biblii – prawda? Mądrość i rozsądek to przecież moje drugie ja. Chyba, że mowa o bieganiu. Wtedy liczy się cel, a nie trupy. Trupy pali się po odtańczeniu pogo Wiktorii na ich truchłach.

 Poza tym, jak się nie uda to zawsze zdobędę doświadczenie pt:”Co czuje maratończyk, który musi zejść z trasy”. Prawie, jak analiza wiersza 😉

 Tomasz Lis napisał, że maratończycy z pokory przed Panem Maratonem, na kilka dni przed „finalnym kolem”, zaczynają opowiadać wszem i wobec, co ich boli. Żeby mieć wymówkę, gdyby się nie udało. Ja miałem rzeczywistą wymówkę ale starałem się ją uciszyć przed samym sobą.

 Już za chwileczkę

 Ostatnie dni przestępowania z nogi na nogę. Odliczanie. Tym razem, jadę na miejsce sam. Dzięki temu nie będę miał na kim wyładowywać gorączki sobotniej (przedstartowej) nocy.

 Wieczór spędzam ładując się porcjami węglowodanów (ile można?) i obrazkowej motywacji. Półleżąc z przejedzenia, patrzę zawilgoconym okiem (alergia czy coś mi wpadło do oka?!) na film „Z całych sił” o 50-letnim facecie, który próbuje ukończyć Ironmana. Żadna sensacja? Ale on to robi płynąc, pedałując, i biegnąc z 50-kilowym, niepełnosprawnym synem. Z synem i dla syna, a właściwie dla znalezienia wspólnego z nim języka.

Normalni ludzie będą się na tym filmie nudzić. Wytrzymałościowcy spojrzą na ekran jak w lustro. Ja odczytałem przesłanie najprościej, jak mogłem. Choćby mi miało urwać nogę, muszę dobiec do celu.

No to jedziemy z koksem czyli 0 km

Wreszcie start. Popaduje śnieg. Jest rześko, a nawet momentami pi..ęknie wieje.

Rozglądam się wokół. Szukam twarzy, które mówią „Jestem mocny. Będę łykał kolejne kilometry jak pelikan. Będę trzymał tempo, jak tempomat”. Takie obserwacje na starcie, przydają się jak umarłemu sandały na zimę. Prawdziwy hart wychodzi dopiero na 30 km.

 Ruszamy. Bez „najpierw powoli, jak żółw ociężale”. Wokół mnie są goście, którzy na niejednym maratonie zrywali zelówki albo ścięgna. Nie ma więc szarpania. Po pierwszych 2,3 kilometrach widzę w jakim towarzystwie będę biegł.

 Tuż koło mnie biegnie … Ból. Jest zaspany, ledwo co otwiera jedno oko. Czuję, że ma zamiar przeciągnąć się, ziewnąć i rozbudzić na dobre. Dlatego szybko usypiam go, szumem fali płynących wokół bodźców.

 Zachwycam się swoim równym oddechem – 4:30min/km to przecież spokojne tempo. Dokładnie takie jak założyłem. Rozglądam się za widokami – interesują mnie kibicki, architektura, dziwni biegacze. Chłonę otoczenie. Nie jest zbyt zachwycające. Ludzi niewielu, kto przy zdrowych zmysłach wychodzi w niedzielę rano na wyziębione, puste ulice, żeby pokrzyczeć na biegaczy? Nawet słynna Pietryna przypomina miejską pustynie. Gdyby nie genialne punkty kibicowania (dzieciaki dają czadu!) byłaby samotność długodystansowca.

 Kontroluję tempo, a właściwie tylko zerkam na zegarek, bo tempo kontroluje się samo. Dla mnie to duży wyczyn. Zdarzały mi się przecież biegi na których szarpałem 20-30 s na kolejnych po sobie kilometrach. Przede mną biegnie grupka kilku facetów, którzy utrzymują tempo w ok. 4:30. Super, potraktuje ich jako stado zajęcy.

Do 19 km jest tak zgodnie z planem, że aż nudno. Nie to żebym narzekał. Mam ochotę na najnudniejszy maraton w moim życiu.

Łodzią do Bostonu cz. 2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *