Łodzią do Bostonu cz. 2

Zaczęło się czyli 19 km

 Niestety na 19 km budzi się siostra bólu – kolka. Właściwie zrywa się z letargu i wali mnie prosto w prawy bok. Jakby ciągnęła za sznur bujający dzwon serca i obijała go o żebra. Cholera, rozbujała się na całego.

Zatrzymuję się, na chwilę .Najchętniej wsadziłbym palce między żebra i wyrwał tą małą zołzę. Nieźle się zaczyna. Nadciągają koszmary z Berlina? Tam też było fajnie do połowy trasy. Później nastąpił raczej chód sportowy, połączony z zawodami „Nie pozwól kibicom zobaczyć swojego śniadania”.

Na szczęście Berlin jest daleko od Łodzi. Kolka łapie drzemkę, ja wracam do zaplanowanego 4:30min/km. „Aż” do 24 km.

 Nadchodzi kryzys czyli 24 km

 Wtedy objawiają się bracia bólu – kryzysy. Chłopaki są jeszcze niemrawi. Udało im się związać mi nogi na 2 kilometry. Krzyczą coś o tym, że silny wiatr, że biegniemy pod górkę, że to Maratońska – przekleństwo maratończyków i że nie ma się co spieszyć. Niestety są dosyć przekonywujący. Na 28 kilometrze tempo spada mi nagle do 4:54min/km. Nawet nie wiem dlaczego i kiedy?

 W sukurs przychodzi mały przyjaciel – żel. Nie, nie do włosów – energetyczny. To prawdziwe czary. Wystarczy wycisnąć do paszczy 55 mg tej mazi, przepraszam, tej życiodajnej ambrozji i nagle stajesz się półbogiem prosto z Kenii. Na zegarku widzę 4:22min/km! Oczywiście haj trwa krótko. Wkraczam przecież w krainę ciemności – 30 km.

 Kraina ciemności czyli 30 km

 To co było wcześniej to przygrywka, rozgrzewka, preludium. Ból i Kryzysy są już w pełni sił, rozbudzone i gotowe do pojedynku. Kolkę postanowili zostawić w spokoju ale mają nowego sprzymierzeńca Skurcze. Szykują się do budowania Ściany. Na ich stronę zaczyna przechodzić również Czas – na 30 km z kilkudziesięcio sekundowej przewagi robi się 5 sekundowa strata. Czyli konkurent widmo z numerem 3:09:59 biegnie przede mną jakieś 20m.

 Próbuję wskoczyć do wagonika odjeżdżającej kolejki – czyli podpiąć się pod wyprzedzających mnie biegaczy. Za jednym udaje mi się przebiec 1 kilometr. Po prostu skupiam wzrok na jego butach. Nie mam pojęcia, jakiego koloru, marki. Ważne, że hipnotyzują Ból i Kryzys. Niestety z odrętwienia budzi mnie lekki podbieg. Nagle Najważniejsze Buty na Świecie odpływają z zadziwiającą szybkością?! Ale ma koleś przyspieszenie. Na 35 km?! O, mój zegarek też przyspieszył – 4:49min/km, zamiast 4:30min/km. Konkurent widmo jest już ledwo widoczny – 110 m przede mną.

Kiedy się skończy albo skończę czyli 35 km

 Nerwowe próby odzyskania utraconych pozycji. Ostatni żel – jakiś przeterminowany, że nic nie pomaga? Izotonik – smakuje jak woda. Ćwiartka pomarańczy – przez chwilę przynosi zapomnienie. Przecudny świat gryzienia, żucia, przypomina, że przecież można coś zjeść. Zmienić zainteresowania z przebierania nogami na przeżuwanie. Pasjonujące zajęcie.

 Próba pozyskania kolejnej ćwiartki kończy się żenująco. Przebiegam obok wielkiego kartonu pełnego pomarańczy. Wyciągam rękę, żeby jedną schwycić i biegnę dalej. Pcham dłoń do otworu gębowego i z zaskoczeniem gryzę się w palce. Ręka jest pusta?! Nie złapałem żadnej ćwiartki? Zwalniam, chcę zawrócić. Ale to oznacza dodatkowe 6 kroków w tył i kolejne 6 kroków do przodu! Wolę umrzeć z głodu.

 Ból i Kryzys przekupiły mojego Timexa i drań pokazuje 4:55min/km zamiast umówionego 4:30min/km. Na 40 km zamiast monumentalnego 3:00:00, wyświetla 3:02:40. Zdrajca, a ja mu kupiłem nową baterię.

 Łepek – widmo z numerem 3:09:59 jest jakieś pół kilometra przede mną. Niech go szlag. Rozpryskuje się w powietrzu, jak bańka mydlana. Zapominam o nim. Wywołuje innego przeciwnika-widmo z numerem 3:13 lub 3:14.

.Jeśli przeczłapię te 2,195 m w 11 minut to będę nieco lepszy od siebie z Warszawy z 2014 roku. Na Boston to może być za mało ale to już nieważne. Walczę o ostatnie krople sensu tego biegu. Zejść przynajmniej poniżej 3:14:02.

To już za zakrętem czyli 40 km

Ostatnie 2 km. Każdy krok to walka z Bólem, który wczepił się w prawą łydkę. Stara się wykroić z niej pracujące mięśnie. Czuję jakby wycinał w nich kolejne włókna. Próbuję zmieniać krok, żeby zrzucić go z łydki. W Ministerstwie Głupich Kroków zostaję kandydatem na sekretarza stanu. A może nawet wiceministra?

 Próbuję przestraszyć Ból – krzykiem. Nie wiem czy wychodzi z tego ryk, czy bardziej stęk, słyszę tylko jak jeden z kibiców odpowiada: „jeśli masz siłę krzyczeć, możesz przyspieszyć”. Hmmm. Nie wpadłbym na to!

 Przyspieszenie wyszło mi mało imponujące. Jakiś 1 mln sekund do 100 km/h. Druga liga wyścigowych żółwi. A przecież zostało mi już tak mało. Wypadałoby zacząć finisz i urwać choć parę sekund. Biegać przez ponad 3 godziny i nie osiągnąć celu? Bez sensu!

Każdy krok to kilkaset włókień mięśni łydki mniej. Ból ma w nosie moje strząchiwania, okrzyki. Do spółki ze Skurczem postanowił narobić mi wstydu tuż przed metą. Zwyczajnie w świecie, zamierzają mnie powalić na matę. Widzę to w zwolnionym tempie. Moja noga wygina się nienaturalnie w prawo (dlaczego nie w lewo?) i lecę na prawy bok. Spiker krzyczy, tłum zamiera z Ochchchch na ustach. Ratownicy rzucają się do pomocy.

 Spiker krzyczy ale tłum szaleje?! Jak to? Cieszą się, że się przewróciłem? Wreszcie jakaś atrakcja po tych 3 godzinach nudy?

Robi mi się ciemno przed oczami ale nadal biegnę. Nie przewróciłem się, a tłum szaleje, bo właśnie wpadłem na ostatnią prostą!

 Atlas Arena, ciemność, lasery, bajery. Krzyki publiczności wyjątkowo słyszę, bo jakieś 3 km temu skończyła mi się muzyka. Wymachuję rękami, żeby zwiększyli aplauz, widzę zegar, który pokazuje 3:13 i uciekające sekundy. Jestem szczęśliwy. Odsadziłem siebie z Wawy z 2014 roku o jakieś 160 m! Miało być o 1160 m ale co tam!

Koniec i początek czyli meta

 Szczęście na mecie trwa bardzo krótko. Tak jak dobieg do wręczanie medali. Wręczająca Panna krzyczy do mnie: „Zaraz a medal?”. Wyrywam medal z jej ręki – wiem, że nie mogę się zatrzymać. Póki jestem w ruchu, zapomniałem, że powinienem zemdleć, przewrócić się, bo prawa łydka ma niesprawny mięsień. Miotam się po Arenie, szukając miejsca na trucht. Wreszcie idę. Automatycznie zaczynają mi kapać łzy. Tym razem to nie wzruszenie, szczęście, eksplozja radości. To rozwścieczony BÓL. Lekceważyłem go przez tak długi czas, więc dobrał mi się do dupska. Pokazuje jak naturalnie i bez konserwantów może wykształcić cierpienie. Pękają wszelkie granice. Mam w … „no właśnie tam” hasła „chłopaki nie płaczą, maratończycy są twardzi”. Jest mi zwyczajnie bardzo źle i nie mam zamiaru tego kryć.

Kręcę się trochę w kółko, nie wiedząc co robić dalej. Ktoś zachęca mnie do masażu. Który oczywiście nic nie zmienia. Idę, a właściwie kuśtykam pod prysznic. Parę minut temu przebiegłem 42 km, teraz, marzę o balkoniku do chodzenia, żeby przenieść się o parę metrów.

W szatni rozmawiają starzy wyjadacze. W końcu wszyscy skończyli maraton poniżej 3:30, tutaj nie ma truchtaczy. Ktoś mówi, że maraton jest gorszy od górskich ultra. Inny, że to jego 200 maraton. Że w przyszłym tygodniu….. To plus cola i banany trochę mnie uspokajają. Nie rozpadam się już na kawałki. Teraz zwyczajnie mam problemy ze wstaniem i chodzeniem. Chyba zaprzyjaźniliśmy się z Bólem?

.Na schodach, które pokonuje jak kuternoga, jeden z maratończyków mówi „teraz jestem szczęśliwi. W zeszłym roku na tych schodach popuściłem po nogach”. Raczej nie było to ze strachu, czy z radości. Taki maratoński żarcik?

 Pokonanie kilkuset metrów do dworca, zajmuje mi 20 minut. Muszę wyglądać naprawdę „mizernie” bo pani w przydworcowej knajpie proponuje mi 1,5 porcji pierogów w cenie jednej. Zaczyna się powrót do Wawy.

 Wieczorem na ostrym dyżurze wyrok lekarza – zapalenie okostnej lub złamanie zmęczeniowe. W zamian 3:13:18 i życiówka lepsza o 45 sekund. Brak pewności, że daje to Boston.

 Czy było warto?

 Bezapelacyjnie i jednogłośnie. Nie, nie jestem masochistą. Nie upajam się bólem. Lubię wygrywać z samym sobą. Czy teraz wygrałem? Nie do końca. To był remis albo jak kto woli zgniły kompromis. Pan Maraton dał mi kolejną lekcję pokory. Ja wyrwałem mu życiówkę, on mi trochę zdrowia.

 Może mam źle poukładane priorytety? Myślę mało perspektywicznie? Nie potrafiłem jednak, nie spróbować sprawić sobie nagrody, za 4 miesiące ciężkiej harówy. Nie mogłem odpuścić, mimo tego, że świat się nie kończy jutro. Mimo wszystko czułem, że nie przekraczam jeszcze granicy szaleństwa.

We wrześniu okaże się, czy 3:13:18 wystarczy na Boston. Czy cała ta walka ducha i masakra ciała nie była warta funta kłaków. Jeśli tak się stanie, będę wściekły, rozżalony, zniesmaczony. Ale będę też wiedział, że czasem droga jest ważniejsza niż cel. Nawet gdyby się okazało, że to był mój ostatni maraton w życiu.

 PS. Pełna nazwa Maratonu w Łodzi to „Dbam o Zdrowie (sic!) Maraton Łódzki z PZU” 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *