Wiosna AD 2018 stoi u mnie pod znakiem zawodów. Zaczęło się już w mało
wiosennym lutym od startów w Grand Prix na Kabatach. Potem poszło z górki, Parkrun (podobno to nie zawody ;), 3 kolejne Grand Prix, Dualton w Poznaniu, Bieg Oshee. Apetyt rośnie w miarę obżerania się więc …
Musiałem odbyć ze sobą ciężką walkę, żeby w majówkę nie wystartować 4 (słownie cztery) razy. No bo przecież skoro są okazje (Grand Prix w Kabatach, Parkrun, Bieg Konstytucji, Mila Konstytucyjna, Bike race w Mińsku) to właściwie dlaczego nie?
Pewnie chciałem odrobić zaległości z zeszłorocznej jesieni. Wtedy moje Achillesy pozwoliły tylko na jednorazowe szaleństwo – maraton MTB wokół Zalewu Sulejowskiego.
Zawody dla mnie to strzał adrenaliny, ekscytacja przed startowa, podniecenie
postartowe. A w środku wulkan emocji, których rezerwuarem czasem jest ten blog. Nie obraźcie się czytający te słowa. Nie oznacza to, że zaglądacie do dołu kloacznego. Raczej wolałbym, żeby to był Reservoir Kennedy w Central Parku 🙂
Zawody to też futryna na której zaznacza się ołówkiem, ile urosłem. Czy było szybciej? Mocniej? Dalej? Czy dałem radę czy d…elikatnie minąłem się z oczekiwaniami. Czyli zawody czy zawód 😉
Szukając życiówki
Oczywiście najlepsze w tym kontekście są zawody debiutanckie. A najlepiej jeszcze w nieużywanej dyscyplinie sportu. Życiówka gwarantowana. Może dlatego zająłem się tej wiosny duatlonem?
Oficjalna wersja to: skoro wykuwałem kopyto przez całą zimę na wirtualnych szosach Watopii (kraina Zwifta) to muszę je sprawdzić w realu.
Dobra, żeby nie przedłużać. Zapisałem się i wystartowałem w szosowych zawodach kolarskich. Wiecie: peleton, ucieczki, pościgi i szalony sprint przed metą.
Oprócz ekscytacji, pojawiały się oczywiście także lęki. Jakim cudem kilkudziesięciu chłopa, popyla na wąziutkich oponach i niestabilnych leciutkich pojazdach ponad 30 km/h w dodatku na polskich drogach i każdy taki wyścig nie kończy się gigantyczną
kraksą?
Niby stado słoni też się nie tratuje nawzajem, a co najwyżej tych co przed nimi ale nadal peleton kolarski ma coś w sobie z magii albo wariactwa. Przypis: jeśli nie rozumiecie o co chodzi, proponuję wyjechać rowerem na trasę do Góry Kalwarii i zostać miniętym przez grupę kilkudziesięciu kolarzy. Zrozumiecie o jakiej magii i mieczu piszę 🙂
Wypadek
Jakby w odpowiedzi na moje rozterki, przed zawodami, mym oczom ukazuje się dramatyczna scena, której nie powstydziłby się program „Uwaga pirat„. Pani kierowniczka jadąca ulicą podporządkowaną, wyjeżdża bez patrzenia na boki prosto pod koła mojego przyszłego konkurenta. Ten zdąży tylko krzyknąć …. nie, nie jest to słowo zastępujące niektórym znaki przystankowe. W tym wypadku byłoby chyba za długie. Krzyczy więc eeee i spektakularnie zahacza o przejeżdżający samochód. Salto w powietrzu poprzedza nieprzyjemny upadek. O k… (tym razem to ja użyłem przecinka).
Podjeżdżam do gościa z duszą na ramieniu i bolącą dupą w ramach solidarności kolarskiej. Tymczasem gość podnosi się jeszcze szybciej niż upadał i po krótkiej wymianie uprzejmości z szokowaną kierowniczką „ja nigdy nie miałam wypadku„, zaczyna prostować kierownicę. Na moje pytanie, czy coś mu się stało, odpowiada, „nie wiem ale ja muszę wystartować w wyścigu„. Jakbym to ja był jego rodzicem, który mu tego zabroni.
Was nie dogoniu…
Nie wiem czy to wpływ tej sceny, czy wrodzona skromność, a raczej świadomość (nie)umiejętności, każe mi się ustawić na końcu stawki na starcie. To ja sobie spokojnie będę zabezpieczał tyły.
Plan na wyścig? Utrzymać się jak najdłużej w peletonie i pojechać szybciej niż na treningach czyli zrobić życiówkę. Wybrałem kategorię open, licząc na to, że znajdzie się kilku większych wariatów ode mnie czyli ludzi, którzy powinni jeździć dookoła podwórka, a nie przyjeżdżać na zawody kolarskie. Nawet, jeśli te zawody są tylko dla amatorów.
Wystartowaliśmy. To znaczy peleton wystrzelił jak z procy, a ja jakbym lekko zaspał. Na dzień dobry chłopaki (nie zauważyłem żadnej kolarki) zacisnęli uda i łydki tak mocno, że od początku moją jedyną strategią było „dogonić grupę”.
Na szczęście pojawił się jakiś zakręt na którym peleton zwolnił, a ja z sercem walącym jak ekspresowy kowal – 170 uderzeń na minutę, dobiłem. I ledwo co zacisnąłem hamulec, żeby nie wylecieć w pole, już musiałem cisnąć swoje pedały (bez politycznie niepoprawnych skojarzeń proszę), bo grupa odjeżdżała jak ekspresowy, tym razem pociąg. Po dwóch takich interwałach, przeleciało mi przez głowę – trochę za wcześnie na finisz. I ile takich finiszy, będę w stanie wytrzymać przez 54 km?!
Za długo startuje w sportach wytrzymałościowych, żeby uwierzyć, że nieskończoną ilość. Taki wysiłek to mięśnie przypominające kwaszone ogórki i dług tlenowy, którego nie da się zrestrukturyzować, tylko trzeba będzie poddać się egzekucji.
A więc żegnaj peletonie i wyścigu kolarski. W ten oto mało spektakularny sposób zostaję z tyłu i będę musiał męczyć się sam. Niezupełnie o to mi chodziło. Samotne jazdy znam doskonale z treningów albo zawodów triatlonowych. Tu miało być szybciej i mocniej, dzięki tunelowi aerodynacznemu, motywacji współpedałujących (straszne słowo) i innym takim cudom.
Antyucieczka
Nie chcecie poznać moich myśli po odpadnięciu z grupy, przejdę więc do bardziej optyimstycznego fragmentu, jak to kilkanaście minut później dołączyłem do antyucieczki czyli dwójki współbratymców, którzy postanowili odłączyć sie od peletonu i jechać swoim – czytaj wolniejszym, tempem. Cień nadziei na grupowy przejazd.
Ku mojemu zaskoczeniu udaje mi się nawet dawać im zmianę czyli wyjść na prowadzenie. Wyobrażając sobie, że uciekamy, a nie gonimy peleton jadę z bojowym nastawieniem i tętnem w okolicach drugiego progu, czyli, zadłużając się na tyle rozsądnie, że powinno starczyć do końca. Wyścigu, a nie mojego.
Drugie życie
Po kilkunastu minutach, nasza antyucieczka dostaje jakby drugie życie. Zawody organizowane przez ŻTC – Żyrardowskie Towarzystwo Cyklistów (piękna nazwa), mają to do siebie, że jest tam mnóstwo kategorii. I te kategorie startują falami. To pewnie zabezpieczenie przed korkami i kraksami. I dzięki temu pomysłowi orgów, dostajemy drugie życie. Mija nas kolejny peleton – tym razem kolarzy po 60-tce. I znów zaczynamy walkę o utrzymanie koła. Niestety koła dziarskich 60-latków są jak makaron ryżowy łapany pałeczkami – wyślizgują się bardzo zgrabnie. Po dwóch, trzech próbach, odpuszczamy i ten peleton. A niech jadą w cholerę, my robimy swoje.
I robimy to swoje. Znaczy, jak haruję jak wół, a kolega antyucieczkowicz wspiera mnie dysząc mi na plecach. Kiedy w końcu sprawdzam, czy on przypadkiem nie dyszy do mojego banana, którego mam w kieszonce na plecach (nietypowo, prawda?), słyszę hasło „odpocznij sobie” i kolega zgrabnie obejmuje sztychtę na przodku. I faktycznie daje mi odpocząć, bo obniża tempo do spacerowego 27 km/h. A przecież ja tu nie przyjechałem na wczasy. Upycham banana w otworze paszczowym
i puszczam nadmiar pary otworami usznymi, żeby wrócić do szalonych prędkości powyżej 33 km/h. Wygląda na to, że za wcześnie cieszyłem się z towarzystwa. Za chwilę zostanę pewnie sam.
Tak się jednak nie dzieje. Kolega antyucieczkowicz, jak na sznureczku ciągnie się za mną, jak … wagonik za lokomotywką.
I tak sobie jedziemy. Chciałbym napisać, że wśród pięknych okoliczności przyrody ale przecież to zwykła droga techniczna przy A2. Jednak nawet na takiej najnudniejszej drodze mogą zdarzyć się cuda. Otóż, nagle niewiadomo skąd i jak, wyprzedza nas trójka innych antyucieczkowiczów. Takiej okazji nie można przegapić. Podczepiamy się pod ich lokomotywkę i od teraz dziarsko wespół zespół połykamy kolejne kilometry.
Praca, praca, praca…
W piątkę to już prawie peletonik więc cieszę się, że zyskam trochę doświadczenia w jeżdżeniu w „tłoku”. Jeden z antyucieczkowiczów, daje dobre zmiany. Ale naprawdę dobre, nie mylić z „Dobrą Zmianą”. Takie, że muszę mocno przyspieszać, żeby utrzymać mu koła. Trochę mnie to irytuje – brak obycia, czy jak? Bo niby jedziemy razem i nagle pozostali, jakby włączali 5 bieg, a mnie fabryka zapomniała wyposażyć?
Po chwili są już kilka metrów przede mną i ja muszę finiszować, żeby ich tylko dogonić. W ten sposób każda mocniejsza zmiana to dla mnie kolejny interwał. Szybko, wolno, znowu szybko, znowu wolno. Na szczęście szybko trwa krótko i udaje mi się utrzymać tempo grupki. I teraz ja dostaje porcję energii, jak króliczek Duracela i to moje
zmiany są mocne. Doganiamy kolejnego marudera i gonimy przestrzeń dróg technicznych A2 w szóstkę. Jak na drużynówkach czasowych. Z tą tylko małą różnicą, że koledzy z ucieczki, jakby im miękły rurki, niekoniecznie w rowerach. A jak jedziemy pod wiatr to zaczynają się bawić w chowanego. Za kogo by się tu ukryć.
i jeszcze raz praca…
Postanawiam przejąć inicjatywę, jak to mówią komentatorzy i ciągnę towarzystwo, szarpiąc co jakiś czas. W kolarstwie to się nazywa, czarna robota ale w końcu nie przyjechałem do Mińska na wczasy. A chowanie się za plecami, żeby zostawić siły na finisz wydaje mi się jakieś takie „niemęskie”. Pewnie to przyzwyczajenia z biegania. Tylko, że w bieganiu jestem trochę silniejszy i mogę sobie pozwolić na szarpanie, a tutaj? Zobaczymy.
Ostatni nawrót czyli zostało jakieś 8 km. W tyłku gula, próba podniesienia się na pedałach (strasznie seksualny ten sport), jakoś nie przynosi specjalnej ulgi. Uruchamia się inny ból. To już może lepiej zostać przy starym. Jednym zdaniem „w dupie mam to kolarstwo„.
Niby ledwo dycham ale jednocześnie dyszę jak parowóz. Taki paradoks, którym zaprzątam sobie łepetynę wciśniętą w kask tylko przez chwilę. Bo w wyścigu kolarskim ważne są tylko chwile. Chwila nieuwagi i można zafundować sobie peeling naskórka na sporej powierzchni. I to taki dogłębny. Mimo tego, że w niektórych miejscach peeling by mi się przydał (tak twierdzi moja ukochana żona) to odkładam te wątpliwe przyjemności na później. Teraz ważne jest dojechanie. Do mety albo współtowarzyszy. Bo na ostatnich kilometrach przeobrażają się w konkurentów Niby wszyscy tacy mili, niby razem sobie jedziemy ale każdy kombinuje, jakby tu objechać pozostałych.
Niestety większość nastawia się na „nagłą śmierć” czyli dożynki na ostatnich metrach. Trochę to dziwne, bo moi towarzysze wyglądają na starszych, znaczy bardziej doświadczonych życiowo. A jak wiadomo w pewnym wieku szybkość i parę innych rzeczy zanika.
A może oni zwyczajnie nie mają już siły i dlatego tak zwalniają? Trzebaby sprawdzić. Sprawdzam kilkukrotnie, oficjalnie dając mocną zmianę (to poziom wyżej niż dobra zmiana) na prowadzeniu. Mam wrażenie, że za mną pozostaje tylko jeden rower z człowiekiem i niebieską koszulką. Znaczy się moje harce przyniosły rozerwanie grupy?
O naiwności debiutanta. Jak tylko daję się wyprzedzić niebieskiej koszulce to jakimś cudem zza jego kółek wychylają się kolejne i kolejne i kolejne. Cała szóstka zwarta i gotowa w szyku bojowym. Wygląda więc na to, że moja strategia „na zmęczenie” najbardziej zadziała na mnie. A oni odpoczywając na moich plecach, dojadą mnie, a sami do mety. Skądś jakbym znał takie numery? Z życia wzięte?
Jest jeszcze jedna możliwość. Może te moje szarpnięcia są jak szarpnięcia naszej szkapy przed śmiercią w kopalni? Nadludzki wysiłek niemowlaka?
Pocieszam się, że nieważne, czy będę ostatni czy przedostatni. Po pierwsze primo nie będzie to nic nowego – w zawodach pływackich już mi się zdarzało sięgać dna. I to niekoniecznie tego w jeziorze. Po drugie primo, nie jestem tutaj dla miejsc. Ja tu chcę sprawdzić, czy jestem w stanie przejechać 50 km w 1,5h!
„Tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam”.
Szarpię (a może tylko skubię?) więc po raz kolejny. I pomyśleć, że gdybym jechał sam to nie miałbym sił i motywacji nawet na stałe tempo. A tu proszę, kilku spoconych facetów w obcisłych rajtuzach i jaka motywacja?!
Jeszcze większą motywację daje mi … czerwona brama. Nie to, żebym stał się „lewoskrętny”. To brama do raju czyli meta. Niebieska koszulka czuje chyba również nieprzepartą chęć spotkania z bramą, bo wyprzedza mnie i zaczyna przyspieszać.
Za nim kolejny śmiałek. We mnie wstępuje natchnienie, które tylko czekało, żeby eksplodować atomową energią. W komiksie wyglądałoby to jakbym moim mięśniom zagrano sygnał do szarży.
Szarża szwoleżera
Spiąłem więc rumaka espedami i jak szwoleżer pod Samosierrą pognałem na złamanie
karku lub przeciwników. I znów zadziwiłem samego siebie. Śmignąłem obok rywala, tak jakby on stał w miejscu, a nie gnał ponad 30 km/h. „Co za moc, toż to cudowne dziecko dwóch pedałów„, zdawał się krzyczeć komentator w mojej głowie.
I nagle głos komentatora przechodzi w charakterystyczne dla nieudanego żartu – blink!
Moja szarża to jedynie truchcik dziadka z balkonikiem przy tym co się dzieje wokół mnie. Jak wystrzelona z procy przelatuje obok mnie kulka w zielonym trykocie. A za nią czerwony pocisk i biało niebieski człowiek-kula armatnia. Co oni, jakieś silniczki z turbodoładowaniem mają w ramach?
Mój rumak, jeszcze próbuje się poderwać ale to raczej podrygi chabety niż finisz a la Sagan. Czyli tak to się robi. Wygląda na to, że klasycznie rozprowadziłem swoich towarzyszy, jak nie przymierzając Bodnar Sagana. Jeszcze zaciskam zęby i depczę niemiłosiernie pedały jak Kingkong czołgi w Nowym Jorku. Ale to już tylko skromne zawodzenie, a nie finałowa aria.
Mocniej, szybciej
Za metą przełykam kolejną pigułkę pokory i popijam słodkim wywarem parującym z mojego Sunciaka. Mocniej, szybciej, dalej dziś oznacza dla mnie przejechanie 50 km w 1,5h i całego wyścigu w 1:37 czyli ze średnią 33,4 km/h Bardzo smakują mi te cyferki. Są dla mnie nagrodą za obolałe uda, skamieniałe łydki i bolący tyłek.
Bo przecież wszystko zależy od tego do kogo lub czego się porównujemy. Ja porównałem się do siebie samego i wiecie co? Nigdy nie jeździłem szybciej i mocniej. Kiedyś tam zdarzyło mi się dalej ale to kryterium było dziś nieważne.
A że zająłem przedostatnie miejsce w M40 i czwarte od końca w open? Jest kogo gonić 😉
Jechałem ten sam wyścig i też miałem 4tzw kuzynów co na zmianę wyjść nie chcą bo nie mają siły a przed kreską jest co innego
Myślisz, że to standard, czy mieliśmy pecha?
Niestety ale standard trzeba przywyknąć albo nie dać się urwać pierwszej grupie
W której to samemu jedziesz na kuzyna 😛
Kacper do zobaczenia na wyścigu
Oczywiście tylko że w peletonie nie będę się pchał do finiszu. Zresztą za słaby jestem, żeby dawać zmianę w peletonie.
Kacper,
Mnie fascynowało, po co robić tego kuzyna w grupce, która walczy o przedostatnie miejsca? Żeby nie być ostatnim? Żeby się nie zmęczyć? Żeby mieć siły na finisz?
Kolego, w przeciwieństwie do biegów w kolarstwie nie robi się życiówek i raczej w towarzystwie kolarzy nie mów o życiówkach, bo będzie beka. Poza tym gratuluję poczucia smaku jazdy w peletonie, to całkiem inna bajka niż bieganie w którym nie ma praktycznie interwałów. Pozdr
Kolego,
Dzięki za info To jak kolarze określają, czy poszło im dobrze, lepiej, gorzej?
Ilością objechanych? Samopoczuciem?
Doczekałem się kolejnej historii. W końcu! Ale warto było czekać 🙂
Bardzo miła lektura! Dużo śmiechu 🙂
Gratuluję!
Dzięki
Ciekaw jestem jak znalazłeś wpis?