Podglądanie maratończyków

W tym roku wystartowałem w Maratonie Warszawskim dosyć nietypowo. Właściwie nie wystartowałem, a jedynie towarzyszyłem jego uczestnikom. Biegnąc oczywiście 😉

Decyzja o tym, że MW odpuszczam w 2011 wynikała z kilku przesłanek. Po pierwsze, już tutaj biegłem, znam trasę i co to za przyjemność klepać po raz kolejny te same kilometry. Po drugie, poszukiwałem trochę innej imprezy w której mógłbym sprawdzić formę. Po trzecie MW był dla mnie w tym roku za wcześnie. Rozleniwiony po wakacjach miałem za długą przerwę, żeby coś zrobić rozsądnego w maratonie.

Decyzja była już podjęta, gdy nagle okazało się, że skoro ja nie chcę udać się na maraton to maraton przybiegnie do mnie. Trasa biegu zmieniona w porównaniu do zeszłych lat, w znacznym stopniu przeniosła się na południe czyli w okolice mojego miejsca „stałego pobytu”. I jak tu nie dać się skusić jak 5 tysięcy ludzi będzie dreptało pod moimi oknami?

Postanowiłem zrobić długie wybieganie (pod maraton poznański) i podłączyć się pod MW trochę nielegalnie czyli bez zapisu, numeru medalu itp. Ot tak wejść na trasę i pobiec.

Początkowy plan, żeby przyjrzeć się w końcu najlepszym (zazwyczaj nie udaje mi się obejrzeć nawet ich pleców) spalił na panewce, a właściwie został … przespany. Na trasie pojawiłem się ok. 25 kilometra punktualnie w samo południe, włączając się w grupę ludzi, którzy truchtali, szli, podbiegali na czas ok 5 godzin. Nie byli to zawodowcy czy inni wyczynowcy, ot „zwykli” ludzie. Moje tempo wolnego wybiegania (5:30/km) było dla nich sprinterskie dlatego miałem okazję obserwować wiele twarzy mijanych maratończyków.

Przyznam się, że na początku trochę się wystraszyłem. 25 km to moment gdy dawno skończyły się żarty. Podejrzewam, że dla większości była to już tzw. ziemia niczyja – pierwszy raz mieli za sobą tak duży dystans i tak wiele postawionych kroków. Do tego słoneczko i nagrzany asfalt nie ułatwiał sprawy. Twarze, które obserwowałem to były twarze ludzi walczących o życie. Grymasy bólu, powietrze łapane łapczywie przez rozchylone szeroko usta, czerwień nie tylk na policzkach. Kroki stawiane jakby nogi ważyły tony. To była prawdziwa walka.

Pogoda określana przez niektórych jako wymarzona, stanowczo nie pomagała. Pewnie część z Was będzie zastanawiać się czy ja rzeczywiście byłem w Warszawie, jak napiszę, że z nieba lał się żar. Dla spacerowiczów doskonały, niektórym mogło być nawet chłodno ale gdy się biegnie po asfalcie np. Przyczółkowską na zupełnie odkrytym terenie to czuje się jak na środku pustyni.  Mimo tego, że punkty z wodą były co 2,5 km to widziałem
jak ludzie podnosili rzucone przez innych  niedopite Powerade’y!

Mijałem kolejnych ambitnie przesuwających nogi do przodu. Nie są to wysportowane sylwetki. Sporo ludzi ma nadwagę. Jeden z biegaczy w obcisłej koszulce, która ślicznie wałkuje mu tłuszczyk. Pomimo całej sympatii do niego porównanie do baleronu nie chce odpłynąć z mojej głowy.

Zaraz obok niego kobieta, która ma grubo po 50-tce. I kolejny gość, siwiutki, wyglądem przypomina mojego ojca. Jakiś Japończyk, który chudością swoich nóg mógłby zawstydzić niejedną anorektyczkę. Niepełnosprawny chłopak, który biegnie z ojcem na „sznurku”.

Patrząc na ich zmordowane twarze, na wysiłek, który wydawał się być ponad ich możliwości zrozumiałem, że to im należy się szacunek.

Większy niż Kenijczykom, którzy bieganie mają wdrukowane w geny. Większy niż wysportowanym ludziom, którzy przez całe życie uprawiali sport i nagle postanowili przebiec maraton.Większy niż takim jak ja, którzy zawsze byli chudzi i zaczynali bieganie od razu od 3 czy 5 km bez odpoczynku i nie musieli nigdy stosować systemu Galloway’a.

Nagle wydało mi się, że moje „wyczyny” są tak nieznośnie malutkie przy przełamywaniu słabości przez tych ludzi. Ich maraton wydał mi się dużo dłuższy niż 42,195 m.

Zastanawiałem się w jaki sposób ich zdopingować. Czy moje wyprzedzanie dodaje im sił czy raczej bardziej załamuje? Coś mnie jednak blokowało przed pokrzykiwaniem – ‚świetnie Ci idzie’ patrząc na ich mordęgę. Starałem się uśmiechać ale wydawało mi się, że to taka pomoc jak ‚umarłemu kadzidło’. Może następnym razem. Stanę na trasie i będę krzyczał lub walił w jakiś bęben. Nie wiem jak innym ale mnie to pomaga. Chociażby dlatego, że wyrywa mój mózg z objęć demonów maratonu.
Albo przekonam kogoś ze znajomych, żeby pobiegł i będę mógł się podjąć roli zająca – motywatora 😉

Widziałem kilku takich szczęśliwców, którzy mieli doping non stop. Rekordziście
towarzyszyli:
– żona na rowerze,
– córka na bagażniku roweru żony,
– syn na drugim rowerze,
– kolega który podbiegał i robił im zdjęcia ;).
To się nazywa wsparcie.

Wierzę, że większość mijanych przez mnie twardzieli dobiegła.  Ich wysiłek i determinacja powinny być pokazywane jak filmy instruktażowe dla młodzieży lub podłamanych,  zniechęconych życiem.  Jako przykład tego, że można i że się da.

Ja postaram się przywoływać sobie ich twarze w najtrudniejszych momentach biegów. Będą to dla mnie uosobieniem zwycięzców demona maratonu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *