Podniebne bieganie

Podniebne bieganie? Z czym Wam się to kojarzy?

Z narkotykiem, który daje niesamowity odlot? Blisko ale nie do końca.
Z bieganiem po dachach wieżowców? Nieźle ale to jednak trochę co innego.
Z fruwaniem maszyną, która jest napędzana siłą mięśni? Fajne ale to nie to.

Podniebne bieganie czyli skyrunning to sport dla ludzi, którzy nie mogą się zdecydować co bardziej kochają – bieganie czy góry. Dlatego łączą te dwie pasje biegając po górach.

Jak usłyszałem tę poetycką nazwę, uśmiechnąłem się pod świeżo ogolonym wąsem, rzekłbym z lekkim przekąsem. Nie wystarczy po prostu napisać bieganie po górach? Albo jeszcze lepiej bieganie w górach? Czym to się różni od zwykłego łażenia po górach? Tym, że chodzimy trochę szybciej?

Łażę po górach trochę więcej lat niż biegam. Obydwie pasje lub jak kto woli obydwa wariactwa mają moim zdaniem wiele wspólnego. Oprócz tego, że wykonuje się je w zasadzie w pozycji pionowej i używając głównie nóg, wymagają przekory, samozaparcia i chęci do sprawdzania siebie. Przekory bo przecież kto normalny idzie raz pod górę, żeby za chwilę złazić na dół, tym bardziej gdy można wjechać na szczyt wyciągiem. Albo kto będzie wybiegał na ulicę w cienkiej bluzie, gdy wszyscy dookoła przemykają się w kożuchach aby tylko szybciej znaleźć się przy ciepłym kominku lub przynajmniej kaloryferze. Samozaparcie przydaje się gdy pokusa ciepłego łóżka, leniwego urlopu na plaży walczy z treningiem w czasie kapuśniaczku (nie chodzi o zupę) czy wyjściem w góry o 6 rano. I wreszcie ta nieodparta chęć sprawdzenia co widać na szczycie, jak to jest gdy biegnie się maraton, jak wysoko da się wejść, czy dam radę pobiec 10 km w 40 minut. Wspólna jest również ciekawość poznawania nowych miejsc czy jak kto woli odkrywania starych miejsc po nowemu.

Tak czy owak Zenon Nowak, o biegu górskim myślałem przynajmniej od dwóch sezonów. W związku z tym jednak, że Warszawa nie leży zbyt blisko terenów górzystych, odkładałem pomysł startu na lepsze czasy. Oczywiście zdarzało mi się trenować – będąc w górach (Wisła, Kudowa) ale były to raczej przebieżki po asfalcie i to bez specjalnego celu. Ot taki trening dla wzmocnienia siły. Biegowej oczywiście 😉

Ale co się upiecze to nie odwlecze (czy odwrotnie?) przyszła kryska czyli zapisałem się na bieg wysokogórski w Zakopanem. Żeby nie przekozaczyć miał być to delikatny dystans 7,5 km z przewyższeniami +500-280m czyli 500 m pod górę, 280 m w dół.

 Przygotowania

Właściwie zabrakło takowych. Moje treningi biegowe ograniczają się ostatnio do …. pływania i jazdy na rowerze. Wszystko przez wrześniowy start w triatlonie. W końcu jednak bieganie to moja ulubiona dyscyplina więc dlaczego nie miałbym dać rady?

Właściwie moim głównym zmartwieniem było to czy trasa będzie oznaczona bo skoro w biegu brać będzie udział mało ludzi to czy się nie pogubimy? Dobra, przyznaje się, że bałem się, że zostanę za resztą i nie będę wiedział gdzie biec ;(

 Start

Mimo wszystko w wigilię startu czyli wieczorem przed, postanowiłem ograniczyć spożywanie napojów wyskokowych i położyć się wcześniej spać. Wcześniej czyli o 1 w nocy, co w porównaniu do innych nocy było wynikiem całkiem niezłym.

Rankiem zwalczyłem tylko pokusę obfitego i pysznego śniadania serwowanego w hotelu i ruszyłem na start. Zaniepokoiło mnie gdy na ulicy dobiegowej zobaczyłem rozgrzewających się harpaganów. Ich rozgrzewka była jak dla mnie zbyt intensywna. Oni biegali pod górę i to wcale niezłym tempem. W miarę zbliżania się do punktu startowego, widziałem coraz szczuplejszych ludzi, niektórych z camelami na plecach (plecakami z piciem), wszyscy wyglądali na górali, którzy takie 7,5km pod górę musieli pokonywać codziennie rano do szkoły. Nie wyłączając kobiet, które sprawiały wrażenie jakby biegały na Kasprowy i z powrotem, w przerwach pomiędzy wyjściem po zakupy, a wizytą u fryzjera.

Najgorsze było to, że lista startowa mówiła o 30 uczestnikach biegu krótkiego, z czego blisko 50% stanowiły właśnie „lokalne kozice”. Wyglądało więc, że ja ze swoją dziewiczą nieznajomością tematu, będę musiał wysłuchiwać narzekania znudzonego górala niosącego napis „Koniec wyścigu”.

Dopingowany faktem, że muszę zdążyć wbiec na górę i zbiec do hotelu, umyć się i udać na autobus, który raczej nie będzie czekał, zacząłem od tempa 4:30-5:00/km, co biorąc pod uwagę fakt, że biegniemy nie bardzo po płaskim wydawało mi się niezłym początkiem. Trochę mnie martwiło to, że większość stawki jednak biegnie wolniej i że nie mogę uspokoić oddechu, który zdawał się być dziwnie podobny do nieudanego stosunku czyli był krótki i urywany. Pomyślałem jednak, że na podbiegu na Nosal zwolnię i wejdę w równy rytm. O jakże byłem naiwny.

 Pod górę?!

Kolejny zaskok to rozpoczęcie wspinaczki na Nosal. Ludzie biegnący przede mną zaczynają iść! O co chodzi? Przecież to ma być BIEG a nie marsz? Na szczęście jest dosyć wąsko i muszę się dostosować do tempa człowieka przede mną. Dzięki temu unikam zawału serca na pierwszych 50 m pod górkę. To zaskakujące wolne tempo, okazuje się być szaleństwem dla serca i oddechu. Całe szczęście, że nie mam pulsomierza. Już dawno przekroczyłem skalę i wszedłem w strefy całkowicie nieznane. Organizm zaczyna zachowywać się jak maszyna parowa w której puściły zawory bezpieczeństwa i zaczynają wystrzeliwać śrubki, a para wydostaje się wszystkimi szczelinami. Przez wszelkie szczeliny stara się również wydostać serce, obijając boleśnie żebra, plecy i tchawicę. Czuję jakby mózg miał zamiar rozerwać czaszkę pod ciśnieniem krwi, która płynie przez żyły jak wartki górski strumień na wiosnę. Do wchodzenia na Nosal zaczynam używać pozostałych dwóch kończyn, mimo tego, że organizatorzy nie mówili nic o biegu na czterech łapach. Najgorsze jest to, że nikt obok mnie nie zatrzymuje się, a co gorsza parę osób wymija mnie jak zawalidrogę.

Kiedy ten cholerny podbieg się skończy? Przez kołatający się w czaszce mózg przemyka mi myśl, że wejście na Nosal było strome ale krótkie. To szaleństwo nie może trwać więc długo?!

Niestety pierwszy prześwit, który wydaje się być szczytem, jest jak to zwykle bywa w górach rozczarowaniem. Po niewielkim wypłaszczeniu zaczyna się kolejna stromizna. A już myślałem, że upchnąłem serce na miejsce, że nie muszę już łykać powietrza jak ryba wyrzucona na piasek. Jestem kilka razy o maleńki kroczek od zatrzymania się i porzucenia tego szaleńczego … marszu pod górę. Właściwie powstrzymuje mnie tylko kolejka za moimi plecami. Po prostu tuż za mną ciężko dysząc ciągnie się wąż konkurentów. I wszyscy oni nie mają zamiaru się zatrzymywać.

Jest ze mną co raz gorzej bo nie cieszy mnie cudny widok panoramy Tatr, który powoli wyłania się zza szczytowych skałek.

 Z górki

Wreszcie przechodzimy do zbiegu. I tu kolejny zaskoczenie. Ludzie wokół mnie jakby nie zauważyli, że pod nogami nie mamy równego asflatu. Więcej, nie mamy klasycznego polskiego asfaltu z dziurami na pół koła. Mamy nierówne schody z kamieni i to całkiem nieźle wyślizgane. Po których, normalne zejście musi być połączone ze skupieniem, żeby „cztery litery” nie zaliczyły kontaktu z glebą. Jak duża koncentracja musi być, żeby zbiegać po takim terenie? Oddech i serce przestaje mieć znaczenie. Teraz zaczyna się walka o doniesienie pełnego uzębienia oraz wszystkich członków w jednym kawałku na sam dół. Ludzie których mijamy zatrzymują się i schodzą nam z drogi, patrząc się z przerażeniem w oczach i obstawiając, kto z nas pierwszy wywinie klasycznego orła, gruchocząc sobie przy tym kości. Ten zbieg przypomina mi trochę jazdę w wyścigu MTB pomiędzy drzewami po wąskiej ścieżce w lesie. Jeden błąd może kosztować naprawdę sporo. Gdy wydaje mi się, że bije wszystkie rekordy (szybkości czy głupoty?) mija mnie najpierw jedna, później kolejne kozice. Znaczy wydaje mi się, że to kozice, tylko dlaczego biegną na dwóch nogach i mają przypięte numery startowe?!

Wreszcie dobiegamy do rozstaju dróg na której wolontariusze krzyczą „krótka trasa w prawo, długa w lewo”. Trzy razy powtarzam sobie „lewa jego, lewa jego, lewa jego mać” i skręcam w prawo. Chwila zawahania bo zostaję tylko z jednym biegnącym przede mną. Pozostali pognali na długą trasę. Długą czyli czekają ich jeszcze przynajmniej 2 podbiegi dużo dłuższe i gorsze niż Nosal.

Nie mam czasu im współczuć, bo dobiegamy do kolejnego skrzyżowania i tym razem konsternacja jest większa. Gość przede mną odwraca się i krzyczy „gdzie dalej?”. Cholera to nie miał być bieg na orientacje. Z drugiej strony, przecież znam Tatry dość nieźle więc, jak to było? Nie ma czasu na zastanawianie się, odkrzykuję na wyczucie „w prawo” i …. okazuje się, że był to niezły strzał.

Zaczynamy rozmawiać pomiędzy oddechami. Gość jest w koszulce z napisem Kaliskiej Setki, nie należy więc do nowicjuszy biegowych. Próbuję go postraszyć, że jeszcze przed nami trochę podbiegu na Kalatówki. Nie ma to jak zmęczyć konkurenta psychicznie. Zaczynamy iść pod górę, żeby trochę odpocząć. Okazuje się, że biegnę (chwilowo idę) obok człowieka, który zaliczył setny maraton. Zastanawiam się, który maraton w Polsce jest rozgrywany od stu lat? Dopiero po chwili dochodzi do mnie, że ten człowiek przebiegł 100 maratonów! Jak dodaje, że zrobił to w 9 lat to muszę zbierać moją szczękę z kamienistej drogi po której idziemy. 4 maratony w maju, ostatni tydzień temu, za tydzień Rzeźnik w Bieszczadach. Zastanawiam się, czy przez szacunek nie powinienem zwolnić ale widzę przed nami jedną z kozic, przepraszam kobiet, którą zachęca do dalszego biegu znajomy. Mój świeżo poznany znajomy mówi, że to ona walczy o zwycięstwo w klasyfikacji kobiet!

Nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Zapominam o szacunku dla jego osiągnięć i proponuję przyspieszenie. W końcu chodzi o to, żeby gonić króliczka. Przestajemy gadać, przechodzimy w trucht. Tak, tak. To nagle przyspieszenie to zwykły trucht, który na płaskiej trasie używam do rozgrzania mięśni przed biegiem. Ale zbliża nas do króliczka. Gdy jeszcze Kaliszanin po kilku minutach ciszy, mówi, że on się jednak jeszcze trochę przejdzie, euforia pomaga mi przebierać nogami. Doganiam pierwszą kobietę, jej partner zachęca mnie do szybszego biegu. „Ten przed Tobą nie daje już rady, idzie”. Musiałby chyba zacząć się opalać, żebym go jednak dogonił. Po chwilowej ekscytacji doganianiem kozicy, mój organizm przypomina sobie, że jestem mu winien ogromną dawkę tlenu. Mięśnie krzyczą zatapiane w kwasie mlekowym. Są już twarde jak drewno. O finiszu nie ma co myśleć. Pozostaje tylko doczłapać się i nie dać się złapać przez niedawno wyprzedzonych.

 Meta

Wreszcie zza zakrętu wyłania się dmuchana brama mety i schronisko Kalatówki. Doping organizatorów, zegar wskazujący na 56 minutę i radość, że to już koniec.

Medal na szyi, gratulacje od kolejnych dobiegających. Trzęsące się łydki, uciekająca świadomość i piękny widok na Tatry. Mam wrażenie, że mój organizm rozleci się na kawałki. Dawno nie pamiętam takiego zmęczenia, właściwie wyczerpania. Pomimo pięknego słońca, widzę czarne, latające plamki. Prawdziwe podniebne bieganie! Odlot, niebo i zero sił na cokolwiek. I myśl „nigdy więcej”.

P.S. Faktycznie okazało się, że udało mi się wygrać ze wszystkimi kobietami. Miałem 11 czas na mecie na 43 startujących. To jednak miało niewielkie znaczenie. Liczyły się emocje, wysiłek i myśl „jak się lepiej przygotować i wystartować następnym razem”. Bo przecież nie ulega wątpliwości, że powinien być następny raz 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *