Cały organizm wysyła do mózgu alarmujące sygnały. „Koniec paliwa”. Mięśnie nie mają z czego czerpać energii. Brakuje możliwości kurczenia i rozkurczania. Oddech jest coraz krótszy. Serce ma zamiar ogłosić strajk ostrzegawczy. Kolejne organy są przez mózg wyłączane, żeby oszczędzać energię.
Dlaczego „centralny komputer” pomija te zgłoszenia? W normalnej sytuacji natychmiast rozkazałby zatrzymać całe ciało i nakazał odpoczynek. Co powoduje, że mimo tego, że nogi pokracznie rozjeżdżają się na boki, człowiek nie przestaje przeć do przodu? Dlaczego, choćby miał ostatnie metry pokonać na czworaka, nie zatrzyma się, nie odpuści?
Przystępując do pokonania 113 km czyli half Ironmana zastanawiałem się czy tak nie będzie wyglądać mój finisz. Czy nie będę zataczając się, jak imprezowicz po ostrej popijawie próbował łapać pion, tylko po to, żeby pokonać jeszcze trochę metrów. On ma podświadomie wdrukowany powrót do domu, ja dobrnięcie do mety. Obaj walczymy z oporami ciała i nieubłagalnego przyciągania, które w takich stanach często boleśnie funduje nam powrót do twardej rzeczywistości.
Z jednej strony, taki finisz na czworakach spowodował, że Julie Moss stała się chyba najbardziej rozpoznawalną zawodniczką triatlonu i wielu twierdzi, że dzięki tak dramatycznemu pokazowi hartu ducha ta dyscyplina zyskała na popularności. Z drugiej jednak, głośno nie mówi się jak długo Moss dochodziła do normalnych funkcji życiowych po takim finiszu. A ja miałem przykazane, żeby wracać do domu w jednym kawałku i o własnych siłach.
Dlatego też postanowiłem jednak ukończyć pół-Ironmana w klasyczny sposób – na dwóch nogach.
Zanim jednak doszło do szczęśliwego finiszu upłynęło trochę czasu, potu na treningach i wody w basenie.
Dokładnie 156 godzin i 2134 kilometrów w tym: 1615 przejechanych na rowerze, 483 przebiegniętych i 36 przepłyniętych. I wszystko w 5 miesięcy, od kiedy to wysłany przelew na opłatę startową przypieczętował decyzję o wdrożeniu projektu: Ukończyć HIM (HalfIronMan).
Nie będę rozpisywał się o tym, jak bardzo dystans 1,9km pływania, 90 km na rowerze i 21,1 km biegu wydawał mi się odległy. Szczególnie jeśli złożyć to wszystko do kupy. Nawet zeszłoroczny start w tzw. olimpijce czyli triatlonie o połowę krótszym nie pomógł w pozbyciu się niepokoju. Do samego startu czułem respekt przed „przeciwnikiem” wiedząc, że nawet pokonanie 3 maratonów (w tym jednego górskiego), nie uprawnia mnie do zbyt dużej pewności siebie.
Już za chwileczkę
Gorączka przedstartowa dawała się więc we znaki standardowymi objawami. Hipochondryczne bóle kręgosłupa, codzienne wpatrywanie się w stronę organizatora w poszukiwaniu dodatkowych informacji, zadawanie pytań o najdrobniejsze szczegóły ludziom, którzy już tam startowali. A przede wszystkim rosnące poddenerwowanie, „żeby tylko dotrwać do startu”.
Dotrwałem. 4 września już o 9 byłem na miejscu, gotów na nierówną walkę. No właśnie czy gotów?
Start w triatlonie powodował u mnie tak dobrze znajome wszystkim wyjeżdżającym wrażenie „zapomnienia czegoś ważnego”. Nie pomogła czeklista z rzeczami do zabrania, ani trening na sucho w domu czyli przebieranie się z „ubranka pływackiego” w rowerowe, a później biegowe. Cały czas gonił mnie lęk „czegoś zapomniałem” i właściwie do dziś nie wiem czego?!
Zawody w Borównie przygotowywane są przez ludzi, którzy z niejednego pieca triatlonowego chleb jedli. Dlatego nie ma tandety. Zaczyna się od wizyty w boksie rowerowym dzień wcześniej. To mi trochę przypominało ważenie bokserów przed walką. Setki facetów (i kilkanaście kobiet) wyciąga ze swoich wozów rowery i … ogromne pompki, żeby pokazać kto „ma dłuższy wentyl”. Moja pozycja w tych przed-zawodach nie przedstawiała się zbyt imponująco, co niestety objawiało się w wyrazie twarzy. Towarzyszący mi Olek powtarza co chwila „Stary, więcej wiary. To jak spojrzenie bokserów przy ważeniu. Nie możesz pierwszy opuścić wzroku. Pokaż im, że jesteś twardziel”. No tak, tylko żeby pokazać, trzeba coś lepszego mieć. Droższy rower – odpada (mam pożyczonego staruszka), wielka pompka serwisowa – nie posiadam, wyczesany, opływowy kask – mój ma daszek z przodu, zamiast czubka z tyłu. Pocieszając się, że nawet najbardziej kosmiczne rowery same nie jeżdżą, zostawiłem swojego rumaka w boksie i udałem się na spoczynek.
Poloneza czas zacząć
Standardowy rytuał startowy do którego byłem przyzwyczajony (napychanie się węglowodanami czyli śniadanie, oddawanie nadmiaru płynów czyli wiadomo co, ochrona czułych miejsc czyli oklejanie palców u stóp i sutków) musiałem poszerzyć o kolejne czynności. Najbardziej kontrowersyjne było smarowanie się oliwką dla dzieci. Tym bardziej, że będąc błyszczący i z odpowiednim poślizgiem, musiałem wbijać się w obciskające, czarne wdzianko z gumy. A wszystko to w towarzystwie kilkuset innych facetów, o podobnych skłonnościach. Gdy do tego założyłem czepek i seksowne gogle, efekt był piorunujący.
Kibiców ogarnął taki zachwyt, że nie reagowali na podniesione głosy spikera „Prosimy się cofnąć, pomost na którym stoicie niebezpiecznie się wygina”. Taaak to byłaby efektowna scena, gdyby zaraz po starcie kilkaset osób na pomoście wpadło do wody, którą zapamiętale młóci rękoma kilkuset zapakowanych w pianki gości.
Nawet jednak bez tych nadprogramowych uczestników, start przypomina wpadnięcie do wody kilkuset topielców, którzy rozpaczliwie machają rękami, żeby wypłynąć na brzeg. Tylko dlaczego machają w kierunku drugiego brzegu oddalonego o kilkaset metrów? Znając swoje miejsce w szeregu czy jak kto woli w ławicy, wchodzę do wody dostojnie i rozpoczynam swoją młóckę w bezpiecznej odległości od głównego nurtu. Oczywiście na samotność długodystansowca nie ma co liczyć. Szczególnie gdy zbliżamy się do boi. Nagle robił się tłoczno i czuję się jak śledź w beczce. Przynajmniej tak sobie wyobrażam, że może się czuć śledź. Nie chcąc dostać od kogoś przyjacielskiego kopniaka lub być podtopionym, przechodziłem w takich newralgicznych momentach na żabkę. W końcu to styl klasyczny, a nie jakiś tam dowolny. Później jednak przypominało mi się, że nogi przydadzą mi się dziś do innych zadań więc znów trzeba było się rzucić w wir młóckarni.
W całej tej zabawie, szczególnie pomocna okazywała się pianka. Oprócz tego, że na lądzie wydawało mi się, że mam przez nią coraz większe oczy (tak ściskała mnie tu i ówdzie), w wodzie dawała uczucie lekkości, unoszenia się na powierzchni. Wprawdzie tak jak kosmiczne rowery nie chciała płynąć sama (ruch rękoma i nogami stanowczo okazywał się niezastąpiony) to jednak wypieranie (tak to się podobno fachowo nazywa) sprawiało przyjemne wrażenie. Gdyby ktoś jeszcze wymyślił jakiś patent na szybsze przemieszczanie się w wodzie bez utraty oddechu i ustnik, który nie pozwala nałykać się wody z jeziora, i pole siłowe odpychające inne morświny, które postanawiają od czasu do czasu wpłynąć komuś na plecy. A i jeszcze taką wirtualną linię, która nie pozwala pływać zygzakiem.
A tak człowiek musi co jakiś czas wychylać się z wody, żeby z konsternacją zauważyć jak bardzo zboczył ze słusznej drogi. Wprawdzie staram się wykorzystywać to, że nie jestem sam i nawigować na czyjeś nogi, głowę czy wręcz na całego osobnika ale nie zawsze to skutkuje. A to cel nawigacji jest za szybki i znika po kilku machnięciach, a to za wolny i szkoda mi zostawać z nim w tyle. Poza tym czy na pewno można takiemu osobnikowi powierzyć rolę sternika? Skoro płynie tak wolno jak ja to pewnie i z nawigacją ma podobne problemy.
Wyciąganie karpia z wody
Oglądanie pływaków w odległości kilkuset metrów nie jest zapewne dla kibiców specjalnie pasjonujące. Szczególnie jeśli wszyscy wyglądają tak samo – biała (kolor czepka) kropka. Zapewne dlatego organizatorzy postanowili uatrakcyjnić tę część zawodów i kazali nam wybiegać na brzeg po przepłynięciu pierwszego kółka. Ktoś kto nie stał na brzegu i nie wypatrywał z niepokojem znajomego czy członka rodziny pomyśli „i co w tym atrakcyjnego”? I tu się myli. Po pierwsze jak twierdzą zaangażowani kibice to wielka ulga. Nie utopił się, jest oddycha. Wprawdzie „ledwo co” ale jednak. Po drugie zdarzają się okazje do śmiechu. Otóż zawodnicy zachowują się na brzegu jak przysłowiowa ryba wyciągnięta z wody. Łapią powietrze jak karp przedwigilijny, otwierając szeroko usta. Poza tym jakoś dziwnie się zataczają. Ze zmęczenia czy z upojenia wodą z jeziorka?
Otóż mądre głowy mówią o błędniku, który przyzwyczaja się do „miłego” falowania na wodzie, a przy gwałtownym wyjściu na brzeg traci równowagę. Zarówno błędnik jak i zawodnik. A gwałtowne ruchy przy dopływaniu do brzegu i na samym brzegu pojawiają się niejako samoczynnie. O ile w wodzie można po 10 minutach opanować eksplodującą adrenalinę i przejść do spokojnego, miarowego młócenia, które prędzej czy później doprowadzi nas na metę, to zupełnie inaczej jest przy wychodzeniu na brzeg.
Ryk kibiców (w wodzie jest cisza i spokój więc na brzegu nawet krzyczące dziecko zdaje się być ryczącym bachorem) i wyłaniające się z wody inne postaci, powodują, że chce się pokonać te kilka metrów na brzegu w sprinterskim tempie. W połączeniu z szalejącym błędnikiem może to dawać komiczne efekty. Mi udało się nie sprawdzać twardości piasku twarzą i wróciłem do wody dość spokojnie. Z brzegu wyglądało to nawet na zbyt spokojne, jakbym za chwilę miał zamiar się położyć.
Co też uczyniłem powracając do młócenia wody rękoma i utrzymywania kierunku nogami. Tak, tak utrzymywania kierunku, bo trudno nazwać te pojedyncze ruchy nóg wspomaganiem. Wyszedłem jednak z założenia, że nogi zdążę zmęczyć, a zbyt szybkie nimi machanie kończyło się zazwyczaj na basenie koniecznością przystawania przy ścianie. W jeziorze na takie luksusy nie mogłem sobie pozwolić.
Pozostawało więc koncentrowanie się na idealnym wyleżeniu i pociągnięciach ręką. Tak żeby nie robić baloników powietrza w wodzie i wyciągać portfel z kieszeni 😉 Tak przynajmniej uczył mnie trener na obozie. Do tego wszystkiego trzeba jeszcze pamiętać o oddychaniu, wyglądaniu na powierzchnie, żeby płynąć na boję i rozglądaniu się, żeby nie wpaść na innego osobnika. Wbrew pozorom sporo pracy i zadań do spamiętania.
A jeszcze gdybym wiedział jak szybko lub wolno płynę? Orientowanie się po tym czy kogoś wyprzedzam czy też ktoś mnie wyprzedza, idzie słabo. Parę razy wydaje mi się, że właśnie łyknąłem oprócz kolejnej porcji „słodkiej (kto wymyślił taką głupią nazwę?! Smak tej wody można przyrównywać do różnych smaków ale na pewno nie do słodkiego) wody”, kolejnego pływaka, a tu niespodzianka. Po wystawieniu głowy ponad wodę i krótkim rzucie oka okazuje się, że zwyczajnie popłynęliśmy w różne strony. On bardziej na prawo, ja bardziej na lewo.
Igraszki wodne
W pewnym momencie czuję, że ktoś mnie zaczyna pokrywać. Normalnie w świecie jakiś osobnik wpływa mi na plecy, a jego ciało (chciałbym napisać „jej ciało”) nie pozwala mi wypłynąć na powierzchnie. Czy tak wyglądają zaloty wielorybów? Albo żółwi? Postanawiam nie wdawać się w takie gry wstępne i skręcam gwałtownie w bok. Pewnie nie jest to najbardziej ekonomiczne rozwiązanie ale wolę stracić kilka sekund niż „być pokrytym przez nieznajomego”. Tym bardziej, że nawet nie wiem jak wygląda i co sobą reprezentuje. I czy ma długofalowe plany wobec mnie.
Moje długofalowe plany pozostają niezmienne – zakończyć już te igraszki w wodzie i rozpocząć operacje „przebieranie się”.
Do tego brakuje jeszcze dopłynięcia do balonu, który widnieje na brzegu. Tylko dlaczego ten balon ciągle odlatuje w prawo? Przecież powinien być przywiązany i nieruchomy. To chyba zaczyna dawać się we znaki zmęczenie lewej ręki. Postanawiam płynąć nie na balon tylko na ludzi, których mam z prawej. Trochę to pomaga ale znów mam lęki, że przegnę w drugą stronę. Walcząc z coraz gorszą nawigacją czyli płynąc zygzakiem w końcu docieram do brzegu.
Na brzegu
Rzutem oka za siebie, oceniam sytuacje „O cholera jestem w tyle stawki”. Parę osób wokół mnie ale z tyłu jakby nikogo?! Olo krzyczy do mnie na brzegu „Super, nieźle dajesz” ale nie do końca mu dowierzam. Pewnie chce mnie podnieść na duchu. Nieważne, teraz najważniejsze to zzuć z siebie piankę i zamienić się w kolarską maszynę do połykania kilometrów. Plan szybkiego pozbycia się pianki, a właściwie górnej części udaje się zrealizować całkiem sprawnie. Nie wiem czy to oliwka, czy mam trochę za dużą piankę ale nie muszę się szamotać i kląć głośno jak niektórzy dookoła. Drugą część planu czyli zakładanie skarpetek, żeby uratować stopy przed ostrym asfaltem, zarzucam. Żegnajcie skarpetki, już się z Wami nie zobaczę. Porzucam Was bo mój mózg zajmują tylko dwie myśli: jestem głodny i muszę szybko dobiec do roweru.
Właśnie – jestem głodny! Czuję pustkę w żołądku, pomimo hektolitrów wypitej, jeziorowej wody. Skąd ta pustka? Straszne wizje o braku energii w połowie rowerowania powodują, że krzyczę do Ola: „Daj mi banana”. Połykam go (banana, nie Ola) w całości, skórkę grzecznie wyrzucając do kosza. Pustka w żołądku pozostaje ale nie ma już czasu na kontynuowanie obżarstwa. Dobiegam do boksów. Jak się potem okazuje, rzeczywiście popłynąłem nieźle jak na swoje możliwości – 1,9 km w niecałe 43 minuty.