Zamiast upychania kolanem parków, które miałem zamiar odwiedzić, przyjąłem bolesną strategię – wyjmowania z walizki tych, które się nie zmieszczą. Kryterium było bardzo pobieżne. Te które są za daleko od innych – out. Te które są choć trochę zbliżone do miejsc w Europie – out.
Na szczęście to drugie kryterium było ważniejsze od pierwszego i dzięki temu ocaliłem Sequoia Park i Death Valley.
Co może być pasjonującego w dużych drzewach? – podpowiadał mi mój przyboczny leń. Przecież Death Valley to tylko pustynia, na którą i tak się da wyjść tylko na 15 minut, bo po tym czasie mózg się gotuje, człowiek dostaje szału z gorąca, a chłodnice w samochodach wybuchają.
Tylko dlaczego ludzie, którzy tam byli, tak pieją z zachwytu?
Obejrzane zdjęcia nakazały mi nie słuchać za bardzo kolegi lenia i zaraz po wylądowaniu, wypożyczeniu samochodu, zakupach jedzeniowych, zjedzeniu sałatki na parkingu supermarketowym, przejechaniu przez filmowe ulice Beverly Hills, czyli jakiś 6 godzinach ruszyliśmy w stronę Parku Sekwoi. A właściwie hotelu, który miał leżeć zaledwie godzinkę jazdy od największych drzew na świecie.
Pominę opis próby zmiecenia naszego samochodu przez TIRa na 7 pasmowej autostradzie, przy wyjeździe z LA, rozpaczliwe próby opanowania senności na ostatnich milach przed hotelem. To wszystko stało się mało istotne w obliczu tego widoku – Sekwoi.
A właściwie w obliczu dotykania, podziwiania, obcowania (bardziej swójowania się) z sekwojami. Ich kora, oprócz tego, że jest niepalna, w dotyku przypomina sierść gigantycznego zwierzęcia. Dlatego głaskanie jej przynosi dodatkową przyjemność.
Ogrom tych drzew jest jakby trudno uchwytny. To nie są potwory, które nam zagrażają. To zwyczajnie my stajemy się mali, a zwykłe sosny młodziutkim zagajniczkiem.
Mnie te drzewa nie przerażały, raczej budziły mój szacunek.
Może dlatego, że nie rosną do samego nieba i da się zobaczyć ich wierzchołek. Może dlatego, że przyjmują kształt mamucich nóg, stając się przez to bardziej zwierzęce- bliższe człowiekowi. Może dlatego, że ich kolor jest niekrzykliwy, niepróbujący przestraszyć.
Może dlatego, że kojarzą się z sędziwymi istotami (niektóre mają po 3000 lat), które zdają się kiwać kilkutonowymi konarami na wszelkie pomysły człowieka z dobrotliwą akceptacją, jaką okazują dziadkowie rozbrykanym wnukom.
Oswajanie się z sekwojami wymaga czasu i ciszy. Plan odwiedzenia tego parku na zaliczenie czyli
- przyjazd pod Generała Shermana (największe żyjące stworzenie na Ziemi)
- odstanie w kolejce do fotki,
- fotka
- powrót na parking
jest jak lizanie lodów przez szybę.
Poczułem te drzewa dopiero na spacerze – 5 kilometrowej pętelce Congress Trail, kiedy zostaliśmy z Sekwojami sam na sam. Kiedy można było wyobrażać sobie, że jesteśmy w epoce dinozaurów, do której to epoki sekwoje wydają się lepiej pasować. Kiedy można było schować się do środka wypalonych pni. Dlaczego wypalonych? Sekwoje do rozmnażania potrzebują pożarów poszycia. Ich całkiem niewielkie szyszki otwierają się wtedy i zrzucają nasiona.
Jakby same sekwoje nie były wystarczającą zachętą (moim zdaniem są) to można jeszcze wdrapać się na skałę – Moro Rock i podziwiać panoramę 360 stopni otaczających nas gór – Sierra Nevada albo wybrać się na nawet kilkudniowy trekking po tych górach.
Można też oczekiwać na spotkanie z Baribalem czyli niedźwiedziem zamieszkującym te rejony. Spotkania są całkiem częste, dlatego na parkingach widać znaki zachęcające do wyjęcia jedzenia z bagażników samochodów do metalowych szafek. Jeśli my tego nie zrobimy, zrobią to za nas misie. Niestety nie opanowały jeszcze obsługi pilotów, dlatego otwierają bagażniki pazurami, co może Wam nie przypaść do gustu. No i jedzenia raczej nie chowają do szafek, chyba, że własnych.
Death Valley
Po odwiedzeniu Sekwoi właściwie mógłbym wracać do domu. Poziom satysfakcji sięgnął stanów wysokich. Dlatego do wizyty w Death Valley podchodziłem na upojnym luzie.
Zaczęło się od objeżdżanie gór, które wczoraj widzieliśmy z Moro Rock. Później wjechaliśmy w pustynię.Widząc, że mimo tego, że ciągnie się przez długie kilometry, co jakiś czas napotykamy na stację benzynową popełniliśmy pierwszy błąd. Zatankowaliśmy samochód, a sami postanowiliśmy dojechać na rezerwie, licząc, że następna stacja będzie najdalej za 100-200 km. Nie było!
Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscu, które miało nas zaskoczyć. Gdzieś na pustyni, na której przebywaliśmy od kilku dobrych godzin, miały się pojawić … wodospady. Zdjęcie na tablicy informacyjnej wskazywały, że mamy do czynienia z jakąś niesamowitą oazą.
Tymczasem szliśmy wąwozem, który przypominał … wąwóz pustynny. Bo co innego miał przypominać. Jedyne co było zaskakujące to szum wody płynącej w rurach, co jakiś czas wystających na powierzchnię spękanej ziemi. Po paru kilometrach, wąwóz zaczął się zwężać, i pojawiły się wysuszone krzaki i karłowate drzewka. Dla utrudnienia wędrówki, nie wiadomo skąd wyrosły głazy, na które trzeba było się wdrapywać. Jednocześnie widać było ściany kończące wąwóz więc coraz bardziej wydawało nam się, że źle poszliśmy..
Dobra, szybka decyzja. Idziemy jeszcze 15 minut, później zawracamy.
Po 5 minutach, zza wyschniętego krzaka usłyszeliśmy szum i nagle pojawił się malutki wodospad.
Zatkało mnie.
Zupełnie czegoś innego się spodziewałem. Ale po pierwszym szoku, przyszedł zachwyt. Mimo tego, że wodospad nie miał więcej niż kilka metrów, jego kształt, malutkie jeziorko u podnóża, drzewo pochylające się nad wodą, wszystko to było jak z obrazka. I to nie kiczowatego. Bez przesady, z umiarem, ukryte i pokazujące się tylko tym, którzy nie dadzą się zwieść prowadzącej do wodospadu nieciekawej drodze. To było jakby miejsce wyjęte z zupełnie innego świata. Bez krzykliwych kolorów pustyni, czerwonych, pomarańczowych skał. Ogromu przestrzeni. Małe, zagubione, a może ukryte?
I do tego ta nierealnie przezroczysta woda.
Death Valley
Takie były pierwsze wrażenia z Death Valley. Zupełnie niespodziewane.
Kolejne, już bardziej pustynne, niby widziane na obrazkach ale ani trochę mniej imponujące przez to.
Dantes View
Widok ze szczytu na Dolinę Śmierci i otaczające je góry. Czy Dante widział coś podobnego w swojej podróży do piekła?
Zależy co dla kogo oznacza piekło.
Ja je raczej kojarzę je z nudą beznamiętnego życia. Płaskim po horyzont, z niewielkim widnokręgiem i krótką perspektywą miejscem, pełnym krzątających się bez sensu szarych, źle ubranych ludzi. Ludzi krzyczących coś do siebie, narastającej symfonii kakofonii, od której pękają bębenki i czaszka.
Całość spowita ni to we mgle, ni to smogu, z lekko padającym deszczem, który jest od czasu do czasu zacinany przez wiatr, tak, żeby nie dało się przed nim osłonić. Coś jak nieudany początek polskiej zimy w chińskim centrum miasta.
Dantes View jest tego przeciwieństwem. Jest jak ludzkie życie. Ostre, kolorowe granie dzieciństwa i młodości. Płaska, pełna soli dolina, a właściwie wyschnięte zasolone jezioro i znów mozolne góry, zza których wygląda zachodzące słońce. Do tego wszystkiego wiatr, który czasem chłodzi, pozwalając przeżyć upał, a czasem nie pozwala zbyt długo rozkoszować się widokiem.
W dole widać cienkie wstążki drogi, którą jadą małe samochodziki. Znów szczytowanie pozwala zachwycić się kreatywnością przyrody i przestraszyć pozycją drobinki zwanej człowiekiem. Lekcja pokory, nabiera gorzkiego smaku potu, z powodu piekielnego upału, który tu zazwyczaj panuje.
My cieszymy się z październikowej bezkarności. 0 stopni + wiatr daje możliwość napawania się zmysłów przez dłuższy moment niż 15 minut poza autem. Żeby jeszcze jakiś diabeł zabrał stąd te tłumy selfujących turystów.
Na przykład zaprosił ich na swoje pole golfowe. Szatański pomysł, żeby nazwać pole pełne małych skamieniałych bryłek soli, polem golfowym.
Z piekła rodem pomysłem jest też wejście pomiędzy badlands czyli pagórki prosto z planety na której R2D2 poszukiwał ObiWan Kenobi. w Gwiezdnych Wojnach.
Tylko my i dwóch czy trzech innych śmiałków zdecydowało się na ten spacer. Teren jest o tyle zdradziecki, że:
a) Jest tak pięknie, że nogi same niosą w dół,
b) Jest tak dobrze osłonięty, że nie trafia tu żaden podmuch wiatru więc odczuwalna temperatura wzrasta o kolejne stopnie
c) Jest lekko w dół czyli w jedną stronę idzie się dziarsko, z powrotem błaga o dobicie.
Mimo litościwej październikowej pogody, zrozumiałem jak może wyglądać śmierć z przegrzania i braku wody. Nie groziła nam tym razem. Tylko lekko powiała w naszym kierunku, żebyśmy poczuli jej nieuchwytną woń.
Nie dajcie się zwieść nazwie – Dolina Śmierci, ani opowieścią o tym, że to pustynia bez życia. W październiku to kraina kolorowych gór (jak z Photoshopa), dolin, pagórków, słońca bawiącego się światłem. Wreszcie to obserwatorium pod gołym niebem, na którego czaszy widać tyle gwiazd i taką Drogę Mleczną, że nareszcie można pojąć dlaczego jest mleczna.
Nie wierzcie też tym, którzy opowiadają, że Death Valley zalicza się z biegu, w kilka godzin. Guzik prawda. No może jak ktoś tam jedzie w lipcu i szybko ucieka, żeby nie zagotować płynu chłodniczego. Na jesieni można tam siedzieć i gapić się w nieskończoność. Bo nieskończoność tam mieszka.
Żeby nie utknąć w nieskończoności i jednocześnie nie zobaczyć dna swojego portfela – warto zatankować do pełna przed przyjazdem do Death Valley. Tutejsza stacja jest chyba najdroższą w USA – 5 USD za galon. Prawie jak w Europie J
Przeczytaj – Parki Narodowe USA cz. 3 czyli 3 kaniony
Powrót do – Parki Narodowe USA cz. 1 – marzenie
aegdbr