Wszyscy pamiętamy „ten pierwszy raz”. Pomimo tego, że w rzeczywistości wcale nie musiał być taki wspaniały, w pamięci zostanie „na zawsze” i to najczęściej jako coś niedoścignionego.
Powoli cała nasza rzeczywistość sprowadza się do pierwszego razu. Reszta wydaje się odgrzewanym daniem. W tym momencie powinienem zatem napisać, że mój drugi maraton był świetny ale … nie umywał się do pierwszego. Powinienem ale nie napiszę. Po prostu ten drugi raz dał mi inne przeżycia, wyzwania, nastawienie. Chciałem napisać, że byłem w końcu bardziej dojrzały ale część czytelników, którzy znają mnie na codzień mogłaby się uśmiechnąć pod wąsem lub szminką. Na pewno jednak było trochę inaczej.
Przygotowania
Decyzja jak zwykle zapadła dość późno. Po wakacyjnym lenistwie nie miałem szans na maraton w Wawie, nie zdążyłem się zapisać na bieg przez Puszczę Kampinowską, Maraton Berliński okazał się również niedostępny, więc pozostał Poznań.
Żeby jednak nie było, że Poznań wybrałem z braku laku. O nie. Lubię to miasto, mimo tego, że jeden z jego mieszkańców i mój przyjaciel zarazem, mówi o nim „prowincja”. Poza tym piszemy przecież o największym maratonie w Polsce! Decyzja zatem wcale nie była trudna
Bieganie na zawodach poza domem to zawsze wyzwanie logistyczne. Ubrania, bielizna, batony, izotoniki, ręcznik, plastry na sutki i wiele innych szczegółów, o których trzeba pamiętać. Kombinowanie, jak ubrać się przed biegiem, po biegu, jak szybko odebrać ubrania z szatni, gdzie umieścić dokumenty, kluczyki, pieniądze. A całą walizkę? No i pozostaje lęk przed zostawieniem w domu …. butów biegowych. Bieganie bosso pozostaje w moim przypadku tylko tytułem blogu.
Na szczęście, część dylematów rozwiązał wspomniany wcześniej przyjaciel, który zaoferował miejscówkę z szatnią i prysznicem kilkaset metrów od startu. Dzięki jego opiece czułem się jak gwiazda sportu. Wyobrażacie sobie kawalera, który robi Wam kanapkę? Przeżyć coś takiego – bezcenne.
Dieta węglowodanowa i na Maltę!
Ostatnie dni przed startem to podobnie jak za pierwszym razem: lęk przed kontuzją oraz powstrzymywanie się przed nadmiernymi treningami. Kto to wymyślił, żeby biegać tylko 5 km w ostatnim tygodniu? Przecież mobilizacja jest wtedy największa. Para aż wychodzi uszami. „Na szczęście” przed tym maratonem ulgę od treningów przyjąłem z …. ulgą. Wychodziło na to, że organizm ciągnie resztką sił i że dużo większą radość sprawi mu nic nierobienie.
Odpuściłem sobie również diety cud czyli 4 dniowe męczarnie polegające na odstawianiu węglowodanów, żeby w ostatnich 3 dniach napchać się nimi, aż po sam czubek uszu i nosa. Mój organizm po tych 4 dniach węglowodanowej głodówki, tak przywykł do tego, że „nie można”, że w dniach opychania się makaronem i słodyczami zapomniał o ich istnieniu.Tym razem postanowiłem zatem opychać się węglowodanami bez przerwy, przez cały ostatni tydzień.
W dniu biegu pozostała jeszcze jedna przeszkoda. Jak dotrzeć nad Maltę (start) w mieście gdzie co 2 tygodnie zmieniają trasy tramwajów, co chwilę rozkopują nowe ulice, a przed biegiem zablokowane są drogi dojazdowe. Okazało się, że najbardziej optymalną trasę (z jak najmniejszą ilością do przejścia) opracował Kathay, który pobił w tym nawet internetowe serwisy. Pomimo tak perfekcyjnego przygotowania, nie obyło się bez stresu. Otóż z tramwaju, którym jechałem, zupełnie niespodziewanie dla mnie, wszyscy pasażerowie ubrani na sportowo i niosący charakterystyczne niebieskie worki wysiedli na 3 przystanki przed moim! Poczułem wtedy nieodpartą chęć podążania za tłumem nawet jeśli nie ma do końca racji. Znacie to? Czy nie jest przyjemniej zrzucić odpowiedzialność ze swoich barków? Tak samo jak w życiu, inwestowaniu, i wielu innych czynnościach. Pójść za głosem tłumu, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że coś się spieprzyło własnoręcznie.
Wrodzona przekora albo słabość chwili zadecydowała, że jednak zostałem i idealnie dotarłem w umówione miejsce. Szybkie przebieranie, ekwipunek do kieszeni i ruszamy we trzech na start.
Start
Na start docieramy od ulicy, którą będziemy biegli. Dzięki temu udaje się stanąć prawie w pierwszym szeregu, niedaleko najlepszych. Oczywiście mogę tak napisać, biorąc pod uwagę, że za mną jest jakieś 4 tysiące innych biegaczy, więc moje miejsce w pierwszej pięćsetce to jak pierwszy szereg
Długich i podniosłych chwil startowych nie ma. Organizatorzy czują chyba, że ludzie przyszli tu biec, a nie słuchać przemówień.
Zaczynamy. Chciałoby się napisać „najpierw powoooli jaak żółw ociężaale” ale nie tym razem. W końcu stoję w strefie ludzi biegnących na wynik 3 godziny 15 minut, a oni nie oszczędzają się od samego początku. Oczywiście podbuzowani adreanaliną wydaje nam się, że biegniemy bardzo oszczędnie, żeby zachować siły na później. W praktyce jednak okazuje się, że robię pierwsze kilometry w takim czasie jakbym chciał pobiec nie na planowane 3:30, a 3:10. W tłumie (mimo mocnego tempa tłok pozostaje zaskakująco duży) spostrzegam charakterystycznego „siwego” biegacza. Z pozoru „starszy pan”. Nie daję się jednak zwieźć takim pozorom. Wiem, że w Maratonie Warszawskim biegł jako zając na 3 godziny. To mnie trochę stopuje. Postanawiam zwolnić.
Kibice
Obserwuję otoczenie, które jest dla mnie zupełnie nowe. Tych części Poznania nie znam. Chciałbym napisać, że są piękne, optymistycznie nastrajające. W rzeczywistości jednak to klasyczne blokowiska. Może trochę ładniejsze niż dzielnice, które obserwowałem ostatnio w Wilnie z wieży TV ale nadal to tylko sypialnie. To co mnie jednak zaskakuje to świetna atmosfera i tłumy kibiców. Do dobrego samopoczucia biegaczy na pierwszych kilometrach jestem przyzwyczajony. To tzw. miłe złego początki. Ludzie żartują, rozmawiają, opowiadają o swoich wynikach, machają do kibiców.
Niesamowita natomiast jest reakcja ludzi stojących wzdłuż trasy. Żywiołowy doping, okrzyki, klaskanie i to ludzi, którzy wyglądają jakby właśnie wyszli na niedzielny spacer i maraton zaskoczył ich w drodze do kościoła. Skąd u nich taki entuzjazm?
Co 2-3 kilometry stoi też ekipa grająco-śpiewająca. Repertuar jest bardzo zróżnicowany. Od grajków weselnych typu umta, umta przez muzykę z głośniczków samochodowych rozkręconych na fulla (ciekawe na ile starczyło akumulatora), aż do młodocianego składu metalowego. Gdyby nie krótkość hair’ów przystanąłbym i pomachał czupryną
Na chyba 10 km moją osobę wita histeryczny wręcz krzyk nastolatek?! Oglądam się wokół, cóż to za idol młodzieży pojawił się w moim otoczeniu. Justin Biber czy inna cholera? Prawda jest jednak szokująca. Grupka kilkunastoletnich dziewczynek krzyczy i wymachuje pomponami na … mój widok. Duma rozpiera mnie jednak dosyć krótko. Nie stałem się nagle polskim Biberem. Po prostu te dzieciaki dopingują tak żywiołowo każdą nadbiegającą grupę.
Niesamowite. Po kilku następnych kilometrach trafiam na kolejną szkołę, która przygotowała wielkie dłonie z papieru do „przybijania piątek” z biegaczami. Jeszcze inna ekipa uruchamia cały arsenał dzwoneczków, piszczałek i innych cudaków wydających dźwięki Wreszcie wbiegamy w ulicę otoczoną przedwojennymi czynszówkami. Twarze jak z komiksów. Ludzie wychylający się z okien – obserwatorzy życia. Klaszczący i pokrzykujący słowa wsparcia? W Warszawie raczej rzucaliby przekleństwami lub ironicznymi spojrzeniami. Czy tu wszyscy kibicują biegaczom?
Sielanka
Jestem w coraz większym szoku. Pozytywnym oczywiście. Pamiętam, jak ciężko biegnie się samemu. Szczególnie na 20 czy 30-tym kilometrze. Biegnący wokół przestają już wtedy rozmawiać, więc brak kibiców, ich wsparcia powoduje, że zatapiamy się tylko w naszym zmęczeniu. Marzę o tym, żeby Ci ludzie wytrzymali ze swoim entuzjazmem do drugiego kółka. Będę przecież tędy biegł raz jeszcze.
W końcu doping gaśnie. Wbiegamy w okolice działkowe. Wokół mnie robi się również jakby rzadziej i ludzie stają się jakby mniej rozmowni. A przecież to dopiero 15 km. Ja nie uruchomiłem nawet muzyki. Zresztą chyba nie muszę. Biegnący obok mnie chłopak słucha tak głośno, że wystarcza i dla mnie. Jakiś mocny rock, który niesie go jak na skrzydłach. Uśmiecham się do niego, bo przecież bez sensu jest cokolwiek mówić. I tak będę dla niego wyglądał jak ryba, która łapie powietrze. Zapamiętuje jednak ten odcinek. To będzie jakiś 34 km. Cisza, która tu teraz panuje zmieni się w złowrogi zastój. To może być ściana, którą ustawią demony maratonu.
Póki co jest jeszcze jedna niespodzianka. Przebiegamy obok grupy, która jedzie na rowerach … stacjonarnych. Cała grupa podrywa się i staje na pedałach machając do nas i przyspieszając obroty. Jest pięknie Później jeszcze biegniemy przez śliczny, nowoczesny mostek (Św. Rocha) na którym ludzie zawzięcie machają do …No właśnie do kogo lub czego? Wygląda na to jakby wiedzieli, że jest tu gdzieś ukryta kamera. Może policyjna?
Oprócz okolicy obserwuję również współbiegaczy. Po raz kolejny mija mnie starszy pan, który jest tak skoncentrowany na biegu, że patrzy tylko przed siebie. Zdaje się nie tracić siły na cokolwiek innego niż oddychanie i przestawianie nóg. Prawa, lewa, prawa, lewa. Jego tempo jest tak równe jakby biegła maszyna. Niektórzy biegnący przyspieszają, jak ktoś zaczyna ich wyprzedzać. Starają się dotrzymać kroku. On jest kwintesencją opanowania i chłodnego podejścia. Po prostu robi swoje. I to w tak doskonały sposób, że właściwie biegnąc z nim możnaby ustawiać sobie stoper. Mijamy się jeszcze wielokrotnie. Raz ja jego, raz on mnie. Dzięki temu wiem, jak bardzo nierównym tempem biegnę…
Bąbel
Dopadamy do startu czyli połowy dystansu. Wtedy uzmysławiam sobie, że ta końcówka jest pod górę. Niezbyt ostro jak na 21 km ale piekielnie stromo jak na 42! Już zaczynam sobie i innym współczuć. Polegnąć na ostatnich kilometrach to wcale nie jest chwalebne. Z biadolenia na układ trasy wyrywa mnie znajomy ból palca.
Przez cały czas przed startem miałem nieprzyjemne uczucie, że o czymś zapomniałem. Znacie to? Ma się wtedy ochotę wracać po siedem razy, żeby sprawdzić czy woda zakręcona, drzwi zamknięte, gaz wyłączony. Taka mała nerwica natręctw. I nagle Eureka. Przypominamy sobie, że był to paszport stojąc na granicy albo bilet kolejowy, gdy się o niego pyta pan w niebieskim mundurku. Ulga, że już wiem i wściekłość, że zapomniałem. Moje olśnienie przyszło na 24 km. Purchel na palcu lewej nogi osiągnął już takie rozmiary, że przypomniał mi o nieoklejonych palcach. Oprócz zaklejania sutków przy długich dystansach powinienem obklejać trzeci palec, żeby uniknąć uprzykrzających bieganie czy chodzenie po górach bąbli. Są na tyle wredne, że dają o sobie znać dość rzadko i tylko przy długich trasach. Na przykład przy maratonach ;(
Pomysł, żeby zatrzymać się przy punkcie ratowniczym i wypełnić to o czym zapomniałem, odrzuciłem dość szybko. Po pierwsze, przykro mi było budzić wygrzewającego się na słońcu ratownika, po drugie czułem, że teraz obklejanie czegokolwiek nie ma już sensu. Purchel miał już rozmiary małego baloniku, a każdy krok (mam ich wykonać jeszcze kilkanaście tysięcy) to jakby dodatkowy dmuch powiększający jego wielkość. Przez jakiś czas „rozkoszowałem” się bólem oraz własną głupotą. Wreszcie będę mógł się pochwalić jakimiś „ranami biegowymi”? Taaa, tylko jak wrócę do Wawy, jak opadnie podniecenie startowe? Kuśtykanie na jednej nodze z nielekką walizką nastrajało raczej mało optymistycznie. Co ciekawe ani przez chwilę nie pomyślałem, że ten bąbel może mi uniemożliwić dobiegnięcie do mety czy pobicie czasu, który sobie wyznaczyłem. Podejrzewam, że nawet jakby mi ktoś zagroził obcięciem tego palca, nie zrobiłoby to na mnie zbyt dużego wrażenia. Przyjechałem bowiem do Poznania z dość konkretnym postanowieniem. 3:30. Magiczna granica, która dałaby mi wejściówkę do mojej prywatnej hali sław czy sali hław jak kto woli.
A imię jego 3:30
Dla niebiegających to tylko mało znaczące cyferki (dosyć podobne bo prawie same trójki). Dla biegaczy 3:30 tłumaczy się na „każdy kilometr poniżej 5 minut”. Przy 5, 10 czy nawet 20 km to nie jest specjalnie trudne. Ot, takie szybsze tempo od spaceru. Jeśli jednak trzeba pokonać 42 takie całkiem szybkie spacery i to pod rząd, zaczyna się robić mniej różowo.
W tym roku zdarzało mi się już biegać bez oszczędzania się na początku czyli utrzymywać mocne tempo od startu do mety. Ale nie był to maraton!
W pobiciu rekordu miał mi pomóc plan uciekania przed zającem z grupą biegnącą właśnie na ten wynik. Dlatego ustawiłem się na starcie w grupie na 3:15 i na pierwszych kilometrach zrobiłem odpowiednią przewagę. Dalej co jakiś czas tylko odwracałem głowę, żeby upewnić się, jak daleko jest „potwór” z napisem 3:30. Na 28 km był już piekielnie blisko. Dosłownie wystukiwał rytm wieloma parami nóg tuż za moimi plecami. Poczułem się jak uciekający przed falangą milicji demonstrant. Oni wystukują rytm pałkami o tarcze, a ja próbuję panicznie uciekać. I mimo tego, że daję z siebie wszystko, łup, łup, łup jest coraz bliższe. Smok jest tak potwornie metodyczny. Nie odpoczywa, nie zwalnia, nie przyspiesza. To ja próbuję szarpać tempo, żeby odskoczyć. Niestety przyspieszenia przypominają raczej krótkie zrywy rannej zwierzyny. Która dodatkowo jest osaczona. Grupa na 3:30 jest tak rozciągnięta na całą szerokość drogi, że żeby się przed nimi schronić musiałbym chyba uciec na chodnik. I to równe łup, łup, łup. Zamykam przez chwilę oczy, żeby nie widzieć jak mnie połykają. Połykają przetrawiąją i wydalają ogonem. I to w takim momencie – 33 km.
Na domiar złego rozpoczynają się te cholerne działki. Męczące proste bez kibiców, bez możliwości zajęcia czymś mózgu. Chyba, że?! Najprostszy i najbardziej seksistowski sposób. Wśród „dzieci smoka” dostrzegam nogi poruszające się i wyglądające inaczej niż pozostałe. Zadziwiająca jak na ten kilometr sprężystość kroku. Krągłe biodra i zgrabne nogi. To jest cel, który pozwoli mi wyłączyć zmęczenie na kilka kilometrów.
Zupełnie jakbym założył sobie klapki ograniczające widzenie. Tylko nogi poruszające się w jednym rytmie. Łup, łup, łup. Nawet mój oddech dostosowuje się do tego. Łup, łup, łup. Wchodzę w trans, zdaje mi się, że oprócz tego rytmu nic innego w tej chwili nie istnieje. łup, łup, łup. To zaczyna przypominać taniec w jakimś zaklętym kręgu albo betonowym gronie. Mimo tego, że biegnę w grupie, nie widzę nikogo dookoła. Gdy ktoś przecina moje ograniczone pole widzenie wbiegając pomiędzy nią i mnie, tracę paliwo. Jakby mi ktoś wyjął baterie.
Szybko przenoszę wzrok na inne nogi. O fuj, są owłosione. No dobra ale buty niczego sobie. I wystukują ten sam rytm. Łup, łup, łup. Wpatruje się w buty, które należą do kogoś innego ale jakby pozwalały mi poruszać się naprzód. To dzięki nim moje ciało wie co ma robić.
Ten trans trwa przez kilka kilometrów. Budzę się dopiero na 36 km, kiedy dobiegamy do punktu żywnościowego. To właściwie ostatni bo na tym na 40 km nie będzie sensu już się zatrzymywać. Jakiś wewnętrzny głos rozsądku każe mi się zatrzymać. Wziąć banana, wypić łyk wody. Jeszcze łyk izotoniku, choć staje się już zupełnie niestrawny.
Ostatnie podrygi
Mój smok oczywiście nie zatrzymywał się. Pognał dalej. Nie wiem czy to banan, czy rozpacz, że jestem tak blisko, a cel tak szybko się oddala, poderwał mnie do walki. Znów przeciskam się przez odwłok, żołądek do paszczy. Podróż powrotna jest dużo trudniejsza, nawet jeśli to tylko symbol, a nie prawdziwa wędrówka po systemie trawiennym potwora.Po prostu wehikuł, którym się poruszam czyli moje nogi są na wykończeniu. Ich krzyk rozpaczy staram się zagłuszać siłą woli. A właściwie słabością woli, bo trudno tu mówić o jakiejś sile.
W sukurs przychodzą znów kibice. Przerzedzeni, już nie tak entuzjastyczni, jakby męczyli się razem z biegaczami. Nadal jednak wspierający. Choć gdy się słyszy na trzydziestym którymś kilometrze „Dacie radę” ma się ochotę odkrzyknąć „Nie dam rady. Mam to w d… Nie mam już sił, bolą mnie nogi. Odp….cie się już wszyscy.”
Złość, wsciekłość, rozdrażnienie. To jeszcze jedna broń z arsenału oszukiwaczy mózgu. Tym razem przenoszę złość na zająca z balonikiem 3:30. Dlaczego on tak szybko biegnie. Na pewno przesadza z tempem. Przecież wystartowałem przed nim i biegłem cały czas szybciej niż 4:59/km. Nie miał prawa mnie dogonić.
Wbiegamy na śliczny mostek na którym przy pierwszym kółku wszyscy machali do ukrytej kamery. Teraz już nikt nie macha. Smok czyli grupa biegnąca na 3:30 dziwnie się rozleciała. Właściwie biegną pojedyncze osoby. Każdy cierpi już sam. Boże, dlaczego jeszcze tak daleko. 5 cholernych kilometrów. I do tego jeszcze ten wiatr. Oczywiście w twarz. Ktoś krzyczy „Przestań wiać„. Zając z balonikami odwraca się i zwalnia. Myśli, że ktoś go woła. Zaraz, zaraz tym kimś jestem JA. To ja się wydzieram na wiatr. Nagle wokół mnie robi się pusto. Nikt nie chce biec z nieobliczalnym wariatem.
Doganiam zająca z balonikami 3:30. W pewnej chwili tasiemka od balonika okręca się wokół mojej szyi. Napad paniki. Uduszony na ostatnich kilometrach maratonu. To byłoby zabawne czy tragiczne?
Zza zakrętu wybiegamy na kolejną prostą. Jakiś koleżka robi zdjęcia okolicy. Ja nawet nie jestem w stanie poruszyć głową, żeby zobaczyć co tam jest takiego ciekawego. Koleś znów pstryka. O matko, on robi zdjęcie przebiegających obok niego. Będzie miał niezły album. Grymasy bólu, rozpaczy, determinacji, zmęczenia. Twarze coraz mniej przypominające ludzkie. Nie chciałbym spojrzeć w tej chwili w lustro. W końcu jeden z moich znajomych powiedział mi, że w czasie biegu mam twarz killera.
Ktoś obok przystaje i rozciąga mięśnie. Próbuje wrócić do biegu ale jego noga zatrzymuje się w miejscu. Kolejny skurcz. Ja czuję, że moje uda są wyrzeźbione z drewna. Nie, że takie piękne tylko tak ciężkie i twarde. Tak jakby do góry tułowia, ktoś dokręcił mi drewniane protezy. Czy to ma jakieś znaczenie? Przecież z protezami też można biec- patrz Oscar Pistorius.
Zaślubiny
40 km. Punkt żywnościowy. Jakaś brama, która przypomina metę ale niestety nią nie jest. Powinienem przyspieszyć, przecież to już finisz. Nie, nie ma mowy. Nie poderwie mnie już żadna siła. Wręcz przeciwnie. Robię się coraz mniejszy. Coraz bardziej przygarbiony. Krok mam coraz krótszy. Jeszcze trochę i złożę się jak scyzoryk.
A tu na jak na złość jeszcze ten zabójczy podbieg. Jak można tak katować biegaczy. Na ostatnim kilometrze biec pod górę? Ratuje mnie niespodziewany widok. Wybieg zza zakrętu i moim oczom ukazuje się boski „pejzaż”. Malta w całej okazałości. Przestrzeń wody, słońce odbijające się w falującej tafli. Powiedziałbym, że zapierający dech w piersiach. O ile ktoś ma jeszcze dech. Gdyby nie to, że ścieżka jest za daleko od jeziora rzuciłbym się w jego ramiona, żeby spełnić zaślubiny. Jakby tego szczęścia było mało, ścieżka zaczyna schodzić w dół. Słychać już także wrzeszczącego spikera. Czy to oznacza, że meta jest blisko? Patrzę na ludzi biegnących obok. Ktoś głośno sapie, od czasu do czasu pokrzykując na siebie. Tym razem to już nie ja. Jakoś nikomu nie udaje się poderwać do piorunującego finiszu. Może dlatego, że znów biegniemy pod małą górkę.
Wreszcie ostatnia prosta. Widzę już tylko duży zegar i bramę mety. Zegar pokazuje czas 3:28. Czyli zdążyłem. Wygrałem!
Znów szczęście ściska mi krtań i powoduje, że pocą mi się oczy. Nie potrafię opisać co czuję. Nie jestem w stanie porównać tych emocji do żadnych mi znanych. Chyba tylko do tego „pierwszego razu” w Warszawie.
Dla tego szczęścia, dla tych emocji będzie warto zrobić ten kolejny raz.
A może spowodować, żeby kto inny przeżył swój „pierwszy raz”? I dać się rozsadzić dumie trenera?
Póki co: Dzięki Poznaniu! Ja tu jeszcze wrócę
P.S. Dla tych którzy dotarli do końca relacji, mały konkurs. Znajdź autora na filmie z Maratonu Poznańskiego. Podpowiem, że nie ma mnie w pierwszych 4 minutach