Triatlonowe dziewictwo utracone cz.2

Pozostał start. Przed 19 czerwca nigdy nie użyłem trzech konkurencji jednocześnie na jednym treningu. Zastanawiało mnie zatem jak zachowa się mój organizm, a szczególnie nogi gdy po pływaniu zacznę jechać na rowerze. A później biec.

W czasie treningów starałem się zsiadać z roweru i biegać z nim na zmianę wywołując wśród postronnych obserwatorów wyraz zatroskania na twarzy. To pewnie moja skrzywiona gęba kazała im przypuszczać, że  złapałem gumę lub jakąś chorobę psychiczną.

Nogi nie były zbyt szczęśliwe przy zmianach konkurencji. Podobnie po pływaniu, bieganie z basenu do domu przypominało trochę powłóczenie klockami drewna. Gdzieś w wodzie znikała słynna elastyczność kroku biegowego.

Cóż lekko nie będzie. Oficjalnie mówiłem, że moim planem jest jedynie ukończenie w jednym kawałku ale po cichu liczyłem na pobicie mojego czasu … z maratonu 3:45. Tak się to jakoś zatoczyło 😉

Wjazd na parking przed startem upewnił mnie, że moja strategia jazdy na góralu jest …. oryginalna. Mimo, że triathlon miał być dla amatorów to zauważyłem tylko jednego osobnika z rowerem MTB i jeszcze grubszymi oponami niż moje. Czyżby to miał być ten człowiek z którym będę walczył o przedostatnie miejsce?

Przed startem pozostała jeszcze „gimnastyka” z przyczepieniem numeru startowego. Zgodnie ze słowami startera powinien on być widoczny we wszystkich konkurencjach. Pytanie tylko jak to zrobić skoro numer jest przyczepiony do gumki od „czarnych majtek” … spinaczami. Które oczywiście po silniejszym szarpnięciu pięknie strzelają w niebo 😉

Poszedłem w ślady innych i dałem się wytatuować na „bicepsie” i można było wchodzić do wody. Sędzia mówił coś jeszcze o tym, że płyniemy za boję (cholera wcale jej nie widać tak jest daleko) i z powrotem.

Wśród stada wielorybów

Start miał się odbyć z wody, chyba żeby ograniczyć możliwość stratowania się. Znając swoje miejsce w szeregu oraz będąc ostrzeżony przez Murakami („dostał ręką w nos i zerwano mu okulary”) ustawiałem się raczej na uboczu w końcu stawki. Nie chcąc młócić na oślep, postanowiłem pierwsze metry przepłynąć żabką. Ku mojemu zdziwieniu paru ludzi dookoła mnie również płynęło klasykiem i wcale nie mieli zamiaru przechodzić na kraula. Nie straszne im były zatem ostrzeżenia, że „nogi Ci się jeszcze przydadzą, a w żabce je zamęczysz”.

Ja postanowiłem się trzymać swojej strategii i powoli przechodziłem na kraula. I zacząłem rozumieć różnicę w pływaniu w basenie i w jeziorze. Po pierwsze zerowa widoczność pod wodą. Nie pomaga to w spokojnym oddychaniu. Adrenalina + panika w wodzie = szybki bezdech.

Po drugie jak tu płynąć w linii prostej jak nie ma pływaków ograniczających tory? Pozostaje slalom. Pierwsze pociągnięcie kraulem – facet obok jest ode mnie jakieś 3 metry. Kolejne trzy pociągnięcia, spotykamy się twarzą w twarz. Ktoś tu pływa zygzakiem?

A do tego niby ogromne jezioro, a ja płynę w grupie kilku gości w odległości pół metra jeden od drugiego?! Jak stado wielorybów.

Po 10 minutach zaczynam widzieć boję, która oznacza półmetek. Nagle widzę też człowieka, który płynie ale w drugą stronę? Po chwili uzmysławiam sobie, że on już opłynął boję i wraca! Triathlon dla amatorów? 😉

Po kolejnych 10 minutach zbliżam się już do boi. Tłok robi się jak w beczce ze śledziami, wszyscy chcą koniecznie opływać boję jak najbliżej. W pewnym momencie dostaje pięknego sierpowego. Okulary (sprytnie założone pod czepek) ostają się na głowie ale przy okazji zachłystuję się wodą. Kilka kaszlnięć i można wrócić do rytmu. Prawa, lewa, oddech, prawa, lewa, oddech. Przez chwilę wydaje mi się, że moja grupka żabkarzy słabnie. Staram się zostawić ich trochę w tyle ale niestety chyba nie potrafię włączyć „piątego biegu” w pływaniu. Niezależnie od tego czy płynę żabką czy kraulem pozostaje w środku stadka.

W końcu po blisko 40 minutach zbliżamy się do pomostu czyli pozostaje finiszować. Skupiony na tym, żeby jak najszybciej wyjść na brzeg i zacząć skomplikowaną procedurę przebierania, nie zauważam jak daję się złapać … w sieć?! Wokół rąk i barków owija mi się coś dziwnego. Na szczęście nie jest to ani sieć rybacka ani policyjna siatka ale i tak dodatkowy opór deprymuje mnie trochę. I pomyśleć, że to zwykłe kaczeńce albo inne wodne zielsko?

Pływanie kończę po 40 minutach, jak się później okazuje na 32 miejscu. Przed startem taki wynik brałbym w ciemno 😉

Przebieranie

Po wyjściu na brzeg, łapię za swój rower i biegnę z nim do mojej strefy zmian czyli plastikowego krzesełka z plecakiem. Dwa banany i dwa batony do kieszeni na plecy. Zegarek na lewą rękę. Opaska na prawą. Klap na tyłek i wycieranie stóp. Skarpetki, buty, sznurowadła. Sznurowadła. Cholerne sznurowadła. Przez głowę przemyka mi myśl „już wiem dlaczego triatloniści używają gumek zamiast tych dziwnych sznurków, które nie chcą zawiązać się w tajemniczy supełek”. Czuję się jakbym wrócił do zerówki na naukę wiązania butów. Wreszcie obie kokardki są na swoim miejscu, jeszcze tylko okulary, kask i bieg z rowerem do startu. Jak się później okazało pobyt w strefie zmian zajął mi 6:45

Pedałowanie jak wiosłowanie

Zaczynam kręcić w okolicach 30km/h i udaje mi się trzymać to tempo. Trochę się boję czy nie za ostro. W końcu na treningach tak szybko jeździłem tylko momentami. Ale jak tu zwolnić skoro co chwila ktoś mnie mija jak motocykliści niedzielnych kierowców. Ach te szosówki. Czynią cuda? W pewnym momencie przejeżdża obok 3 gości, którzy w równym tempie połykają kilometry, aż miło popatrzeć. Tiaaa, z nimi nie poszaleję.

Mija mnie również gość na góralu. Znaczy na rowerze górskim. Nie wygląda na Szurkowskiego. Staram się trzymać jego tempo, a właściwie dogonić go, bo jakoś dziwnie łatwo mi uciekł. Na długiej prostej mimo dociskania pedałów (nie jestem homofobem), dystans utrzymuje się bez zmian. Zaczyna się podjazd. Może tam go dopadnę. Tylko jak, skoro górka okazuje się mocno wymagająca i w pewnym momencie widzę na prędkościomierzu 8 km/h. Jak tak dalej pójdzie to szybciej będzie zejść z roweru i go pchać.

Na szczęście podjazd w końcu się kończy i zaczyna się szalona jazda w dół. Profi podobno odpoczywają na zjazdach więc ja również skupiam się w sobie, żeby być bardziej aerodynamiczny i pędzę w dół. Cholera Chełmno przecież nie leży w górach. Tymczasem zjazd jest typowo górski. 30..40…50 km/h. Zaczynam przed wszystkim wypatrywać dziur w asfalcie. Przy tej prędkości nawet mała dziura zakończy nie tylko ten triathlon ale i cały sezon. A kto by tam w Polsce przejmował się stanem asfaltu?

Jadąc rozpędzony i skupiony widzę na poboczu Poloneza i jakąś dziewczynę, która rozpaczliwie do mnie macha. O co chodzi? Zwalniam i widzę, że za Polonezem jest jakaś piaszczysta dróżka. Faktycznie 15% trasy miało być po piachu i szutrze. Zakręt, a właściwie nawrót biorę maksymalnie nieprofesjonalnie – hamowanie prawie do zera, a i tak ledwo wyrabiam się w trasie. Odcinek terenowy jest dość dobrze ubity, także wiem już, że na nim nie zyskam zbyt wiele nad szosówkami o cieniutkich kołach. O właśnie mnie któraś wymija ;( Jedyny „rozkopaniec” to zakręt w piachu o 90 stopni, którego pilnują … gliniarze.

Wreszcie asfalt, droga w cieniu drzew (coraz bardziej się przydaje, bo słoneczko zaczyna operować języczkami) i nagle pojawiają się kibice, ludzie z kamerami i aparatami. Koniec pierwszej rundki na rowerze. 27 minut – będzie do porównań.

W połowie drugiego kółka chcę zastosować stary chwyt z biegania. Znaleźć kogoś przede mną i zmniejszać do niego dystans. Niestety, pomimo tego, że widoczność jest doskonała i jadę wzdłuż jakiegoś pola nie bardzo mam kogo gonić. Gdyby nie strażacy na zakrętach pomyślałbym, że zabłądziłem. No dobra, widocznie taka karma trathlonistów. Pozostaje walczyć ze sobą i dystansem. A walka robi się coraz trudniejsza bo jestem w trakcie tego morderczego podjazdu. Strażak pilnujący, żeby nie rozjechał nas jakiś samochód, beznamiętnym wzrokiem patrzy się na moje męczarnie. Pewnie myśli „czego to ludzie nie wymyślą, po co to się pchać na rowerze na coś takiego. O, a ten to w ogóle wygląda jakby miał zaraz serce przez gardło wypluć. Żeby mi tu tylko nie zemdlał! Co to się robiło z takimi?”. Ja jednak nie mdleję, nawet jak na zjeździe licznik pokazuje 65 km/h. I kończę drugie kółko.

Na trzecim udaje mi się nawet kogoś dogonić. Chwilę jedziemy razem i gadamy. Mamy wspólny temat – szerokie opony. Właściwie gość ma „dwójki” i do tego z terenowym bieżnikiem czyli męczy się bardziej ode mnie. Nazywa tę męczarnię „wiosłowaniem”. W trakcie pogaduszek, próbuję wycisnąć z folijki batonika. Wbrew pozorom całkiem duże wyzwanie dla człowieka, który stara się jechać 30 km/h, gada z innym o wiosłowaniu na rowerze i widzi na poboczu…. Ironmana z twarzą we krwi. We krwi! O cholera. Gość ma rozbiegany wzrok, jakby dostał właśnie sierpowego i szukał komu oddać. Zaraz, zaraz na rowerze też można dostać od przeciwnika? Pościerane kolana i łokcie wyjaśniają jednak skąd ta krew na facjacie. Wyraźnie sprawdzał twardość asfaltu własną brodą.

Krzyczymy do niego czy potrzebuje pomocy ale on wydaje się zastanawiać jedynie w którą stronę ma dalej jechać. Niedaleko stoi strażak z „ochrony” więc zakładamy, że w razie czego udzieli mu pomocy i pedałujemy, o przepraszam wiosłujemy dalej. W pewnym momencie mój rozmówca przycicha i za chwilę jestem na drodze sam. Nie do końca sam. Przede mną wyrasta bowiem znów „ściana płaczu” czy jak kto woli pagórek (teren wokół Chełmna jest przecież pagórkowaty).

Przed zejściem z roweru ratuje mnie inny uczestnik mordęgi. W przerwach na przyspieszone oddechy (bez skojarzeń proszę) próbujemy żartować z naszej niedoli. Współtowarzysz mówi coś o tym, że dobrze, że mnie spotkał to razem jakoś się wtelepiemy na górę. To mi dodaje otuchy i zaczynam ciągnąć nasz dwuosobowy peletonik na „górską premię”. Wprawdzie kolarze mówią o tym, że powinno dawać sobie zmiany ale ja staram się udowodnić, jak duże szczęście ma mój towarzysz, że mnie spotkał i prę jak czołg. Nagle za plecami włącza mi się syrena policyjna i mija mnie „misiek na hulajnodze”. Przekroczyłem prędkość? Czy to premier postanowił haratnąć w gałę w okolicach? Rozwiązanie jest proste. Wyprzeda mnie właśnie lider. I ten to dopiero prze jak czołg. I to sportowy.

Jeszcze tylko piach, kilka zakrętów i sędzia krzyczy do mnie „ostatnie”.

Z tego ostatniego niewiele już pamiętam. Właściwie tylko coraz bardziej bolące kolana, a może mięśnie nad kolanami? I coraz większy strach, że jak zejdę z roweru to nie będę w stanie zrobić kilku kroków. W tym przekonaniu utwierdza mnie widok gości, którzy skończyli już rower i biegną. A raczej człapią. Cholera takich zmasakrowanych widziałem na końcowych kilometrach maratonu. Myślałem, że tu będzie łatwiej.

Na ostatnim podjeździe doganiam (wreszcie kogoś doganiam!) biegacza, który nerwowo ogląda się za siebie. Pyta mnie czy ktoś go nie goni? Czyżby miał ze zmęczenia zwidy? Albo mi się goniący zlał z tłem lasu….

Nie zastanawiam się dłużej, bo pozostaje szaleńczy zjazd przy którym powinienem odpoczywać. Wszystko jednak napina się we mnie, bo całym sobą staram się utrzymać w pozycji na rowerze, a nie pod nim. Udaje się.

Ostatnia prosta, a na niej wiwatująca rodzina (szybciej skończy, szybciej stąd wyjedziemy) i sędzia każe mi zejść z roweru. Zaczynam biec, a właściwie przesuwać nogi do przodu, bo na początku jest mi się trudno przestawić na inny rodzaj wysiłku.

Wyższy stan świadomości czyli to co tygrysy lubią najbardziej

Na szczęście nie jest tak tragicznie jak sobie wyobrażałem. Kolana właściwie przestają mnie boleć, nie zatyka mnie. A nawet z każdym krokiem czuję się lepiej. Wreszcie jestem w swoim żywiole. Nie jak ryba na rowerze czy kolarz w wodzie tylko biegacz w biegu.

Zaczynam te 11 km jak zwykle czyli za szybko. To wszystko jednak przez tę euforię, która mnie ogarnia. I przez rywali, którzy nagle pojawili się przede mną. Żeby trochę uspokoić to szaleńcze tempo zajmuję się przypinaniem numeru, który po zgubieniu na rowerze wsadziłem sobie pod strój.

Próbowaliście kiedyś przypiąć sobie czterema agrafkami numer w trakcie biegu?
Nie próbujcie. Mam skuteczność jak polscy piłkarze, znaczy agrafka trafia tam gdzie nie potrzeba, a głównie w palce. Wreszcie numer jest mniej więcej na miejscu i zaczyna się pogoń. Mijanie kolejnych( i jednej kolejnej) dodaje mi skrzydeł lepiej niż pewien napój.

Mimo tego, że to już piąte kółko na tej samej trasie, nagle zaczynam dostrzegać piękno otaczającej przyrody. Pole, które do tej pory było zieloną masą w czerwone kropki, staje się prawdziwym falującym oceanem na którego falach unoszą się czerwone główki rozkwitających maków. Majaczące w oddali miasteczko Świecie wydaje mi się obrazem renesansowego mistrza lub co najmniej podrasowanym w Photoshopie zdjęciem z katalogu biura podróży. Życie jest piękne, a bieganie przenosi mnie w wyższy stan świadomości.

Nawet ta nieszczęsna ściana płaczu nie wydaje mi się taka straszna. Wprawdzie rozglądam się coraz częściej za cieniem (słońce daje się we znaki) ale nadal bieg daje mi ogromną radość. A wyprzedzanie kolejnych ludków jest jak zastrzyk hormonu szczęścia – jeśli taki istnieje.

Pozwalam sobie nawet na małe żarciki, wyprzedzając jednego z biegnących wolniej„jak tu się włącza hamulce, bo nie mogę się zatrzymać 😉 ”. Dopiero jego mina pokazuje, że dowcip jest nie na miejscu. Kiedy mijam ostatniego z rywali, który jest w zasięgu mojego wzroku zaczyna się jednak mały kryzysik, który przeradza się w poważny kryzys. Pozostają już tylko ok. 2 kilometry ale ja czuję się jakby mi ktoś „zabrał skrzydła”. Nie wiem czy zwalniam, czy to tylko brak celu do wyprzedzenia powoduje znużenie ale powoli mam dość całej zabawy.

Przechodzę w fazę wkurzenia. Na maratonie w tym stanie miałem ochotę ukatrupić jakąś staruszkę, która przeczłapała przede mną. Teraz zaczynam sobie postękiwać, żeby pokazać jak mi źle.

W końcu jednak widzę zakręt i ostatnią prostą przed wbiegiem na „stadion”, a właściwie na parking na którym jest meta. Jeszcze tylko piątka z kibicującym synem, i finisz wśród oklasków. Na zegarze czas 3 godziny 21 minut i jestem triatlonistą! Jeszcze nie Ironman’em, ani nawet half-Ironmen’em ale na Olimpiadzie mógłbym już startować 😉

Szczęście tryska mi uszami, duma rozpiera pierś na której dumnie zwisa medal „Święto papieru – Chełmno 2011”.

Tym razem wiem co dalej 😉

Humor trochę mi się pogarsza wieczorem jak widzę wyniki. Okazuje się, że po pływaniu byłem 32 (czas 40 minut) ale na rowerze 41 na 45 (1:44) czyli po dwóch konkurencjach 42. Straciłem 12 minut do gościa, który wyszedł ze mną z wody. Odrobiłem mnóstwo w biegu – wyprzedziłem piętnastu rywali i miałem 9 czas w całej stawce ale widać, że mam wiele do poprawy. Ostatecznie 27 miejsce na 45 startujących.

Optymistycznym akcentem było dla mnie 7 miejsce zajęte przez 58 latka! Straciłem do niego 25 minut (mimo tego, że wyszedł z wody po mnie). Znaczy, że jeszcze trochę startów mogę zaliczyć, a nawet notować prawdziwy progres! I tego się będę trzymał. Bo wszystko wskazuje na to, że nie był to ostatni triathlon w moim życiu 😉

P.S. Dla tych którzy chcieliby pośmiać się z facetów w jednoczęściowym stroju kąpielowym link do fotek http://www.swieto-papieru.pl/pl/index.php?t=galeria

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *